Ponownie wybrałem się na agrykolową bieżnię.
Po poprzednich doświadczeniach - 2x1200 metrów, postanowiłem interwały rozłożyć nieco inaczej. Niech będą osiemsetki. W tym samym tempie - 4'30'' na kilometr, czyli 3'36'' na 800 metrów. Zawsze to krócej biegać, człowiek się tak nie urobi, a łącznie wychodzi więcej. I racja.
Rozgrzewka: 14'34''
Pierwsze 800: 3'26''
Przerwa: 4'
Drugie 800: 3'35''
Przerwa: 4'
Trzecie 800: 3'33''
Przerwa: 4'
Czwarte 800: 3'35''
Przerwa: 4'
Piąte 800: 3'36''
Przerwa: 4'
Szóste 800: 3'31''
Przerwa: 2'10''
400: 1'40''
Schłodzenie: 11'
Tyle.
środa, 27 października 2010
niedziela, 24 października 2010
piątek, 22 października 2010
3 sekundy stoją w progu
Inter-wałki dały jednak w kość, więc dwa dni odpoczynku.
Dziś jednak zgodnie z planem miałem polecieć tempóweczkę - 40 minut po 5.10 na kilometr (po 2'03'' na 400 metrów).
Więc na bieżnię.
Najpierw 6'40'' rozgrzewki.
Potem miałem pobiec 20 kółek (400-metrowych). To miał być trening progowy.
Jednak... właśnie, jednak...
Z tabeleczki w książeczce Danielsa wynikało, że powinienem kręcić po 2 minuty i 3 sekundy. Jednak ja (o biesy, co podszeptujecie, by robić więcej, mocniej, szybciej, choć nie wskazane) postanowiłem kręcić kółeczka po równe dwie minuty (3 sekundy? co to za różnica - myślałem). Co z tego się urodziło?
Teraz biesom dziękuję, a było to tak:
Ano po 10 kółkach (4km/20 minutach) musiałem odpuścić, zatrzymać się, złapać oddech, porozciągać się i przebiec 6'20' truchcikiem, żeby się nieco zregenerować. Strasznie mocno pobiegłem, pod koniec ze sporą zadyszką, z walką - a miało być łatwo.
Ale uparłem się, że jeszcze trochę muszę przebiec, bo co to 20 minut biegania.
Więc postanowiłem, że przekręcę jeszcze 5 kółek (2km/10 minut), ale już spokojniej - tak jak było przykazane, po 2'03'' na 400 metrów.
I co?
I po 2 km biegłem sobie dalej - i zrobiłem drugi raz tego dnia 4 km, ale właśnie wolniej - po 2'03'' (łączny czas - 20'30''). Co więcej - dobiegłem w ogóle nie zmęczony, z tylko lekko pogłębionym oddechem, spokojnie, bez walki.
3 sekundy różnicy na 400 metrach, 30 sekund na 4 kilometrach i taka rozbieżność? Najpierw niemal w trupa, potem z łatwością, leciutko?
Ano właśnie. Zajrzyjmy co też pan Daniels mówi o biegu w tempie progowym
"Możesz dość dokładnie określić swoje tempo progowe, biegając z prędkością, w której wytwarza się wysokie, ale stałe stężenie kwasu mlekowego we krwi. (...) Łatwo jest wyczuć to tempo, bo przy szybszym biegu stężenie kwasu mlekowego wzrasta w czasie biegu (co wskazuje, że jego poziom nie jest stały). Przy tempie maratońskim stężenie kwasu mlekowego stopniowo opada po początkowym skoku, jak również po każdym szybszym podbiegu (to również nie jest poziom stały kwasu mlekowego)".
Str. 142 "Bieganie metodą Danielsa"
Ano właśnie.
Gdy wystartowałem do pierwszego biegu - najpierw się "zagrzałem" (ciężki oddech), potem trochę odpuściło, ale po 6 kółkach umierałem (zadyszka na całego), a miałem do zrobienia jeszcze 4 kółka.
Co też się więc stało?
Zajrzyjmy do jeszcze niepublikowanej książki (do której jakimś cudem mam dostęp)
Tym razem to "Trening z pulsometrem" Joe Friela.
"W trakcie cięższych treningów, gdy tętno rośnie i zbliża się do twojego wyliczonego LT, obserwuj uważnie swój oddech. Powinien stać się coraz cięższy. Gdy dojdziesz do swojego prawdziwego LT, ilość powietrza wdychanego i wydychanego powinna się gwałtownie podnieść. W tym momencie zachodzą dość oczywiste zmiany, zwane przez naukowców „progiem wentylacyjnym” (Ventilatory Treshold, VT). Tętna LT i VT występują niemal jednocześnie. Gdy obserwujesz uważnie swój oddech w trakcie ćwiczeń, jesteś w stanie zdecydować czy jesteś powyżej, czy poniżej swojego LT".
Gdy zauważymy, że tętno LT, to tętno na progu mleczanowym, okaże się, że to to samo tętno z którym (czy też poniżej którego) dziś miałem biegać. W końcu robiłem trening progowy (czyli na progu mleczanowym). Co więcej, jak podaje Joe Friel - na progu mleczanowym występuje również "próg wentylacyjny" - VT.
Jeszcze tylko mały cytacik z Jacka Danielsa:
"Pamiętaj, że taki trening ćwiczy zdolność organizmu do usuwania kwasu mlekowego".
I złóżmy wszystko do kupy.
Pierwsze 4 kilometry pobiegłem tuż nad progiem mleczanowym. Wraz z pokonywanym dystansem coraz bardziej się "zgrzewałem" - łapałem coraz większą zadyszkę, nogi zaczęły palić, po 4 kilometrach miałem dość.
Drugie 4 kilometry pobiegłem na progu czy raczej tuż pod nim. Byłem w stanie oddychać równym rytmem, nie zmęczyłem się, dobiegłem do końca w dobrej formie, choć po pierwszym biegu zakładałem, że zrobię tylko połowę dystansu - sądziłem, że drugi raz takiego wysiłku nie dam rady zrobić.
Ale dałem!
Czemu?
Bo dołożyłem po 3 sekundy na każde 400 metrów.
Daniels odsłonił swoją precyzję.
Piękna lekcja.
Dziś jednak zgodnie z planem miałem polecieć tempóweczkę - 40 minut po 5.10 na kilometr (po 2'03'' na 400 metrów).
Więc na bieżnię.
Najpierw 6'40'' rozgrzewki.
Potem miałem pobiec 20 kółek (400-metrowych). To miał być trening progowy.
Jednak... właśnie, jednak...
Z tabeleczki w książeczce Danielsa wynikało, że powinienem kręcić po 2 minuty i 3 sekundy. Jednak ja (o biesy, co podszeptujecie, by robić więcej, mocniej, szybciej, choć nie wskazane) postanowiłem kręcić kółeczka po równe dwie minuty (3 sekundy? co to za różnica - myślałem). Co z tego się urodziło?
Teraz biesom dziękuję, a było to tak:
Ano po 10 kółkach (4km/20 minutach) musiałem odpuścić, zatrzymać się, złapać oddech, porozciągać się i przebiec 6'20' truchcikiem, żeby się nieco zregenerować. Strasznie mocno pobiegłem, pod koniec ze sporą zadyszką, z walką - a miało być łatwo.
Ale uparłem się, że jeszcze trochę muszę przebiec, bo co to 20 minut biegania.
Więc postanowiłem, że przekręcę jeszcze 5 kółek (2km/10 minut), ale już spokojniej - tak jak było przykazane, po 2'03'' na 400 metrów.
I co?
I po 2 km biegłem sobie dalej - i zrobiłem drugi raz tego dnia 4 km, ale właśnie wolniej - po 2'03'' (łączny czas - 20'30''). Co więcej - dobiegłem w ogóle nie zmęczony, z tylko lekko pogłębionym oddechem, spokojnie, bez walki.
3 sekundy różnicy na 400 metrach, 30 sekund na 4 kilometrach i taka rozbieżność? Najpierw niemal w trupa, potem z łatwością, leciutko?
Ano właśnie. Zajrzyjmy co też pan Daniels mówi o biegu w tempie progowym
"Możesz dość dokładnie określić swoje tempo progowe, biegając z prędkością, w której wytwarza się wysokie, ale stałe stężenie kwasu mlekowego we krwi. (...) Łatwo jest wyczuć to tempo, bo przy szybszym biegu stężenie kwasu mlekowego wzrasta w czasie biegu (co wskazuje, że jego poziom nie jest stały). Przy tempie maratońskim stężenie kwasu mlekowego stopniowo opada po początkowym skoku, jak również po każdym szybszym podbiegu (to również nie jest poziom stały kwasu mlekowego)".
Str. 142 "Bieganie metodą Danielsa"
Ano właśnie.
Gdy wystartowałem do pierwszego biegu - najpierw się "zagrzałem" (ciężki oddech), potem trochę odpuściło, ale po 6 kółkach umierałem (zadyszka na całego), a miałem do zrobienia jeszcze 4 kółka.
Co też się więc stało?
Zajrzyjmy do jeszcze niepublikowanej książki (do której jakimś cudem mam dostęp)
Tym razem to "Trening z pulsometrem" Joe Friela.
"W trakcie cięższych treningów, gdy tętno rośnie i zbliża się do twojego wyliczonego LT, obserwuj uważnie swój oddech. Powinien stać się coraz cięższy. Gdy dojdziesz do swojego prawdziwego LT, ilość powietrza wdychanego i wydychanego powinna się gwałtownie podnieść. W tym momencie zachodzą dość oczywiste zmiany, zwane przez naukowców „progiem wentylacyjnym” (Ventilatory Treshold, VT). Tętna LT i VT występują niemal jednocześnie. Gdy obserwujesz uważnie swój oddech w trakcie ćwiczeń, jesteś w stanie zdecydować czy jesteś powyżej, czy poniżej swojego LT".
Gdy zauważymy, że tętno LT, to tętno na progu mleczanowym, okaże się, że to to samo tętno z którym (czy też poniżej którego) dziś miałem biegać. W końcu robiłem trening progowy (czyli na progu mleczanowym). Co więcej, jak podaje Joe Friel - na progu mleczanowym występuje również "próg wentylacyjny" - VT.
Jeszcze tylko mały cytacik z Jacka Danielsa:
"Pamiętaj, że taki trening ćwiczy zdolność organizmu do usuwania kwasu mlekowego".
I złóżmy wszystko do kupy.
Pierwsze 4 kilometry pobiegłem tuż nad progiem mleczanowym. Wraz z pokonywanym dystansem coraz bardziej się "zgrzewałem" - łapałem coraz większą zadyszkę, nogi zaczęły palić, po 4 kilometrach miałem dość.
Drugie 4 kilometry pobiegłem na progu czy raczej tuż pod nim. Byłem w stanie oddychać równym rytmem, nie zmęczyłem się, dobiegłem do końca w dobrej formie, choć po pierwszym biegu zakładałem, że zrobię tylko połowę dystansu - sądziłem, że drugi raz takiego wysiłku nie dam rady zrobić.
Ale dałem!
Czemu?
Bo dołożyłem po 3 sekundy na każde 400 metrów.
Daniels odsłonił swoją precyzję.
Piękna lekcja.
wtorek, 19 października 2010
Inter wałki
Trzeba się zabrać na poważnie za przygotowania do wyścigu na 10 km.
Brzmi jak żart, do 11 listopada zostało mniej niż miesiąc.
Ale umiejętne sterowanie treningiem może pozwoli odnieść sukces?
Interwały uskuteczniłem odwiedzając po raz pierwszy bieżnię na Agrykoli. Wspaniałe miejsce.
Najpierw rozgrzewkowe 10'17'' truchtu (dobiegu na stadion).
Potem 1200 metrów po 4'30'' na kilometr. Czyli biegłem 3x400 metrów. Każde kółko po 1'48''.
Wychodziło to różnie:
1'43''
1'45''
1'45''
Potem rozciąganie oraz dwa kółka bardzo wolno - 6'46''
Znów 1200 metrów po 4'30'':
1'49''
1'45''
1'46''
Tu mnie już mocno ścięło.
Znów rozciąganie i 8'32'' biegowej regeneracji.
Na koniec zadałem 800 metrów w 3'03''.
Potem już tylko 14'31' schłodzenia.
Ile kilometrów tego wyszło - nie mam pojęcia. Czasowo, łącznie 53'41''.
Oj, byłem zmęczony.
Brzmi jak żart, do 11 listopada zostało mniej niż miesiąc.
Ale umiejętne sterowanie treningiem może pozwoli odnieść sukces?
Interwały uskuteczniłem odwiedzając po raz pierwszy bieżnię na Agrykoli. Wspaniałe miejsce.
Najpierw rozgrzewkowe 10'17'' truchtu (dobiegu na stadion).
Potem 1200 metrów po 4'30'' na kilometr. Czyli biegłem 3x400 metrów. Każde kółko po 1'48''.
Wychodziło to różnie:
1'43''
1'45''
1'45''
Potem rozciąganie oraz dwa kółka bardzo wolno - 6'46''
Znów 1200 metrów po 4'30'':
1'49''
1'45''
1'46''
Tu mnie już mocno ścięło.
Znów rozciąganie i 8'32'' biegowej regeneracji.
Na koniec zadałem 800 metrów w 3'03''.
Potem już tylko 14'31' schłodzenia.
Ile kilometrów tego wyszło - nie mam pojęcia. Czasowo, łącznie 53'41''.
Oj, byłem zmęczony.
niedziela, 17 października 2010
Spacer po górach
Z panią J.M. wybraliśmy się w Góry Świętokrzyskie.
W spacerowym tempie wdrapaliśmy się na Łysicę, a potem jeszcze kawał w stronę Św. Krzyża.
Coś około 20 kilometrów.
W spacerowym tempie wdrapaliśmy się na Łysicę, a potem jeszcze kawał w stronę Św. Krzyża.
Coś około 20 kilometrów.
czwartek, 14 października 2010
Do rzeki i nazad
Bieg nad Wisłę.
W jedną stronę 29'10''
W drugą 26'
Ściąłem trzy minuty na pięciu kilometrach.
Za to tygodniowy kilometraż żałosny.
Trzeba się wziąć do roboty.
W jedną stronę 29'10''
W drugą 26'
Ściąłem trzy minuty na pięciu kilometrach.
Za to tygodniowy kilometraż żałosny.
Trzeba się wziąć do roboty.
niedziela, 10 października 2010
Co za bieg!
Nie chciało mi się. Nie miałem ochoty. Zarobiony. w ciągu dnia do obiadu wino. Godzina 21. Gdzie biegać po ciemnicy?! No ale niedzielny wieczór, a ja mam niewyrobione kilometry. W tygodniu z 32 zrobiłem jedynie 16. Więc skoro pani J.M. namawia, nie wypada odmawiać.
Zasugerowała, żeby klasyczną pętelkę na 6,5 km dygnąć szybciej, nóżką zamieść nieco raźniej.
- Szaleństwo, na noc będę się męczyć - pomyślałem.
No ale ruszyła kobieta rączo, to przecież nie będę stękał w tyle.
Gniemy tak, że na pierwszym kilometrze mam zadyszkę.
Mocno, mocno, cały czas mocno. W jednej trzeciej trasy chciałem krzyknąć, żeby sobie pani J.M. sama dalej biegła w takim tempie. Ale chyba nie miałem siły gadać. Skoncentrowałem się na wypróżniani się z energii na sposób biegowy, nie głosowy. Chociaż dyszałem, ale to nie było celowe.
W połowie zaświtało mi, że jak tak dalej pociągniemy, to może jest szansa na rekord trasy i tempo po 4:30 na kilometr.
Takie tempo chciałbym utrzymać 11 listopada. Nigdy jeszcze pętelki w takim tempie nie biegłem. Ba, nigdy tu nie załamałem 30 minut. A żeby pętelkę pobiec w tempie 4:30 to całość musi zająć 29'15''.
więc postanowiłem walczyć. Co to była za walka, co za bieg!
W dwóch trzecich byłem przekonany, że da się osiągnąć ten czas! Ostatnia prosta to był już hardcore. Kobieta, jak już skończyliśmy, pytała czy przypadkiem nie mam ochoty zasłabnąć. Fakt - klęczałem na chodniku przy ulicy, co raczej zdarza się tylko żulom w tej okolicy. Ale...
Ale czas! Co za czas! 28'15''.
Dobra - trzy razy zatrzymaliśmy się na światłach i wyłączaliśmy stopery. Trwało to za każdym razem pewnie mniej niż minutę, ale jednak oddech można było jakiś złapać. Fakt też taki, że po ponownym ruszeniu 100-200 pierwszych metrów było dużo wolniejszych, trzeba było się na nowo rozruszać.
Niezależnie.
Czas zabójczy. No, mało mnie nie zabił.
Samego mnie zdziwił potencjał.
A pani J.M. - już tylko krok za mną. Niedługo to ja będę oglądać jej podeszwy.
Zasugerowała, żeby klasyczną pętelkę na 6,5 km dygnąć szybciej, nóżką zamieść nieco raźniej.
- Szaleństwo, na noc będę się męczyć - pomyślałem.
No ale ruszyła kobieta rączo, to przecież nie będę stękał w tyle.
Gniemy tak, że na pierwszym kilometrze mam zadyszkę.
Mocno, mocno, cały czas mocno. W jednej trzeciej trasy chciałem krzyknąć, żeby sobie pani J.M. sama dalej biegła w takim tempie. Ale chyba nie miałem siły gadać. Skoncentrowałem się na wypróżniani się z energii na sposób biegowy, nie głosowy. Chociaż dyszałem, ale to nie było celowe.
W połowie zaświtało mi, że jak tak dalej pociągniemy, to może jest szansa na rekord trasy i tempo po 4:30 na kilometr.
Takie tempo chciałbym utrzymać 11 listopada. Nigdy jeszcze pętelki w takim tempie nie biegłem. Ba, nigdy tu nie załamałem 30 minut. A żeby pętelkę pobiec w tempie 4:30 to całość musi zająć 29'15''.
więc postanowiłem walczyć. Co to była za walka, co za bieg!
W dwóch trzecich byłem przekonany, że da się osiągnąć ten czas! Ostatnia prosta to był już hardcore. Kobieta, jak już skończyliśmy, pytała czy przypadkiem nie mam ochoty zasłabnąć. Fakt - klęczałem na chodniku przy ulicy, co raczej zdarza się tylko żulom w tej okolicy. Ale...
Ale czas! Co za czas! 28'15''.
Dobra - trzy razy zatrzymaliśmy się na światłach i wyłączaliśmy stopery. Trwało to za każdym razem pewnie mniej niż minutę, ale jednak oddech można było jakiś złapać. Fakt też taki, że po ponownym ruszeniu 100-200 pierwszych metrów było dużo wolniejszych, trzeba było się na nowo rozruszać.
Niezależnie.
Czas zabójczy. No, mało mnie nie zabił.
Samego mnie zdziwił potencjał.
A pani J.M. - już tylko krok za mną. Niedługo to ja będę oglądać jej podeszwy.
środa, 6 października 2010
wtorek, 5 października 2010
Ka, ka, ka... baty
Nie, nie, obyło się bez batów. Ale pętelka w chyba najbardziej rozdeptanym w Polsce rezerwacie przyrody już jest tak obiegana, że aż na nudności...
Z panią J.M. w 1 00' 49''.
Nawijam kilometry.
Z panią J.M. w 1 00' 49''.
Nawijam kilometry.
niedziela, 3 października 2010
Siłownia na pagórkach
Wybrałem się do Falenicy na pagórki, by siły zasiły móc wzmóc.
Trzy pętle, czyli jakieś 10 km.
Razem z dobiegiem od auta siłownia zajęła 1 08'
Na pierwszej pętli (ok. 23') nieco musiałem pokluczyć w poszukiwaniu właściwych ścieżek. Kolejne dwie pętelki odpowiednio - 22'42'' i 19'33''.
Piękna pogoda.
Czas podsumować pierwszy tydzień przygotowań do 11 listopada.
Biorąc pod uwagę, że wcześniej jakoś nie biegałem, tydzień mogę policzyć z ubiegłą niedzielą.
A więc w kilometrach będzie: 6 + 9 + 6,5 + 10.
Razem 31,5.
Akurat.
Trzy pętle, czyli jakieś 10 km.
Razem z dobiegiem od auta siłownia zajęła 1 08'
Na pierwszej pętli (ok. 23') nieco musiałem pokluczyć w poszukiwaniu właściwych ścieżek. Kolejne dwie pętelki odpowiednio - 22'42'' i 19'33''.
Piękna pogoda.
Czas podsumować pierwszy tydzień przygotowań do 11 listopada.
Biorąc pod uwagę, że wcześniej jakoś nie biegałem, tydzień mogę policzyć z ubiegłą niedzielą.
A więc w kilometrach będzie: 6 + 9 + 6,5 + 10.
Razem 31,5.
Akurat.
sobota, 2 października 2010
wtorek, 28 września 2010
Bieganie metodą Danielsa
Jakiś kompletny amok z tą książką. Ludzie chyba na głowy poupadali. Przecież od czytania książek co najwyżej można oczy popsuć, a nie swoje bieganie poprawić. I co taki Daniels w ogóle tam napisał? Mam tę książkę. Może i to ma sens, może i plany są dobre, ale żeby od razu wszyscy biegający musieli dyskutować o Danielsie? Bez sensu. Bez opamiętania. Trochę dystansu do słowa pisanego. Czy w ogóle to działa? Ktoś tam przebąkiwał, że Daniels ma jakieś wyniki w trenowaniu. Kto to wie?
Jak się człowieku na własnej skórze nie przekonasz, to nie ma co piać.
Skoro ta metoda taka cwana, to ją spróbuję i wtedy będzie można powiedzieć, czy Daniels jakieś rezultaty daje.
Rzecz jasna mam problemy z trzymaniem się planów, no ale drobne modyfikacje chyba zamysłu autora nie popsują.
Najgorsze, że zamiast proponowanych przez Danielsa 24 tygodni mam do startu 7 (i to niecałe). Bo start 11 listopada. Wypada się poprawić po zeszłym roku - czarne kawki nie mogą straszyć.
Więc popatrzyłem w te tak reklamowane tabelki.
Ustawię sobie trening na podstawie czasu z półmaratonu z marca. to i tak dużo. VDOT 41.
W 7 tygodni dam radę zrobić, zgodnie z jedną z tabelek, 3 tygodnie treningu w fazie 1., 1 tydzień z fazy 3. i 3 tygodnie z fazy 4., z czego ostatni tydzień to będzie start.
Zakładam objętość treningową - żeby się nie przemęczyć - na poziomie 32 km tygodniowo.
I zobaczymy. Ciekawe czy to zadziała. Uznam, jak pokonam dychę w 45'.
No, w ramach planu dziś przebiegłem ok. 9 km na kabatach w 51'18''.
Jak się człowieku na własnej skórze nie przekonasz, to nie ma co piać.
Skoro ta metoda taka cwana, to ją spróbuję i wtedy będzie można powiedzieć, czy Daniels jakieś rezultaty daje.
Rzecz jasna mam problemy z trzymaniem się planów, no ale drobne modyfikacje chyba zamysłu autora nie popsują.
Najgorsze, że zamiast proponowanych przez Danielsa 24 tygodni mam do startu 7 (i to niecałe). Bo start 11 listopada. Wypada się poprawić po zeszłym roku - czarne kawki nie mogą straszyć.
Więc popatrzyłem w te tak reklamowane tabelki.
Ustawię sobie trening na podstawie czasu z półmaratonu z marca. to i tak dużo. VDOT 41.
W 7 tygodni dam radę zrobić, zgodnie z jedną z tabelek, 3 tygodnie treningu w fazie 1., 1 tydzień z fazy 3. i 3 tygodnie z fazy 4., z czego ostatni tydzień to będzie start.
Zakładam objętość treningową - żeby się nie przemęczyć - na poziomie 32 km tygodniowo.
I zobaczymy. Ciekawe czy to zadziała. Uznam, jak pokonam dychę w 45'.
No, w ramach planu dziś przebiegłem ok. 9 km na kabatach w 51'18''.
niedziela, 26 września 2010
Meta, meta, wyprzedzaj
Przez wzgląd na kolana i inne stawy moich nóg nie biegam maratonów. Mam nadzieję, że tylko jeszcze przez kilka miesięcy. Tak czy inaczej. Jak zwykle dopingowałem za to Panią J.M..
Umówiliśmy się, że ją podopinguję aktywnie od ok. 35 kilometra. Biegłem z nią przez kolejne 6.
Wyszła bardzo ciekawa przebieżka, wśród umęczonych maratończyków. Cały czas nawijałem, przez co nieco się nawet zadyszałem, choć biegliśmy w tempie ok. 6 km na kilometr.
Pięknie to wyglądało, gdy Pani J.M. w zasadzie wyłącznie wyprzedzała maszerujących lub ledwo biegnących. Chyba jednak nieco za mocno postanowiłem ją dopingować, bo na ostatnim podbiegu odmówiła współpracy. Cóż - żaden ze mnie trener.
Potem jednak się zmobilizowała. Cóż to był za bieg.
Pod nosem cały czas nadawałem (w miarę cicho, żeby inni biegacze nie pomyśleli, że znalazł się cwaniaczek, co sam nie biega, a kobietę zmusza do wysiłku ponad miarę), więc nadawałem: nie ma zmęczenia, meta, meta niedaleko, popatrz jak wyprzedzasz, meta, meta, wyprzedzaj, meta, meta.
Różne bzdury jak widać. Może pomogło?
Pani J.M. wykręciła życiówkę, a ja w sumie byłem nieźle zdyszany.
Umówiliśmy się, że ją podopinguję aktywnie od ok. 35 kilometra. Biegłem z nią przez kolejne 6.
Wyszła bardzo ciekawa przebieżka, wśród umęczonych maratończyków. Cały czas nawijałem, przez co nieco się nawet zadyszałem, choć biegliśmy w tempie ok. 6 km na kilometr.
Pięknie to wyglądało, gdy Pani J.M. w zasadzie wyłącznie wyprzedzała maszerujących lub ledwo biegnących. Chyba jednak nieco za mocno postanowiłem ją dopingować, bo na ostatnim podbiegu odmówiła współpracy. Cóż - żaden ze mnie trener.
Potem jednak się zmobilizowała. Cóż to był za bieg.
Pod nosem cały czas nadawałem (w miarę cicho, żeby inni biegacze nie pomyśleli, że znalazł się cwaniaczek, co sam nie biega, a kobietę zmusza do wysiłku ponad miarę), więc nadawałem: nie ma zmęczenia, meta, meta niedaleko, popatrz jak wyprzedzasz, meta, meta, wyprzedzaj, meta, meta.
Różne bzdury jak widać. Może pomogło?
Pani J.M. wykręciła życiówkę, a ja w sumie byłem nieźle zdyszany.
wtorek, 21 września 2010
niedziela, 19 września 2010
Kabaty
Pętelka z panią J.M.
Dokłusował do nas również kolega Wojtek, który przygotowuje się do MW. Chłopak złapał naprawdę niezłą kondycję. Przebiegł z nami swoją drugą pętle, a na finiszu, gdzie zawsze ja wygrywałem, wyprzedził mnie śpiewając na głos. Pokazał pazur.
Czas: 51'25''
Dokłusował do nas również kolega Wojtek, który przygotowuje się do MW. Chłopak złapał naprawdę niezłą kondycję. Przebiegł z nami swoją drugą pętle, a na finiszu, gdzie zawsze ja wygrywałem, wyprzedził mnie śpiewając na głos. Pokazał pazur.
Czas: 51'25''
piątek, 17 września 2010
czwartek, 16 września 2010
wtorek, 14 września 2010
czwartek, 9 września 2010
środa, 8 września 2010
Aeroby - 2.
Set
10' wioseł
30' biegu
10' wioseł
poprzetykane brzuszkami.
Wcześniej chyba byłem ze dwa razy na basenie - ale niestety nie odnotowane są te ruchy.
10' wioseł
30' biegu
10' wioseł
poprzetykane brzuszkami.
Wcześniej chyba byłem ze dwa razy na basenie - ale niestety nie odnotowane są te ruchy.
poniedziałek, 23 sierpnia 2010
rok to krojenie chleba
Mija właśnie rok od momentu powołania do życia tego oto wirtualnego miejsca.
Rachunek zysków i strat?
Cel główny bloga, o którym pisałem tu w pierwszym wpisie... Niestety, a może stety, jak dotychczas nie został osiągnięty.
Cel na ten rok - o którym tu - również nie zostanie osiągnięty.
Postanowiłem nie startować w Borównie. Powód prosty - to więcej niż pewne, że zszedłbym z trasy nie ukończyszwy, prawdopodobnie, biegu.
Ostatnie doświadczenia z Zielonki pokazały, że pomimo odrobienia strat (z 8. miejsca po pływaniu na 3. po rowerze) nie jestem przygotowany na taki wysiłek (po biegu spadłem na 5./6.). A to był olimpijski dystans - a nie dwa razy tyle rowerze i biegu. 7 godzin wysiłku przy takiej intensywności leży poza moimi możliwościami.
Tyle narzekań. Lista zysków jest o wiele dłuższa.
1. W sierpniu 2009 wziąłem udział w zielonkowskim triathlonie - w sztafecie, jako kolarz. Udane spotkanie z nowa dyscypliną
2. 23 sierpnia 2009 wystartowałem w pierwszym w życiu triathlonie - Habdzinman. Ukończyłem całkiem zadowolony.
3. 17 października. Życiówka na 10 km na Kabackiej Pętli (choć to niestety nie pełne 10 km) - tu więcej - bieg taki wyłącznie dzięki ś.p. Staszkowi Tarnowskiemu. Dzięki Ci Stachu. Poświęciłeś ten bieg dla mnie, a ja dzięki temu uwierzyłem, że można biegać poza granicą bólu. Pewnie podglądasz sobie moje poczynania przez niebieski internet.
4. 11 listopada 2009. Życiówka na 10 km - tym razem na atestowanej trasie, na której niestety oznaczenie kilometrów na pewno nie były "atestowane". Czyli Bieg Niepodległości.
5. 29 listopada 2009. Kurs Total Immersion
6. 30 stycznia 2010. Początek taternickiego kursu zimowego. Potrwał dwa tygodnie. Sporo nowych doświadczeń.
7. 20 lutego 2010. Szybki przemarsz zimową porą przez Góry Świętokrzyskie. Cóż za radość.
8. 24 marca 2010. Po miesiącach ciężkiej walki, narażaniu się na śmieszność (stary facet tapla się w brodziku!), chwilach zwątpienia po raz pierwszy przepłynąłem kilka metrów kraulem.
9. 28 marca 2010. Zrobiłem życiówkę na półmaratonie - Warszawskim. I to w pięknym, nowym stylu - pilnując tempa przez cały bieg. Wspaniałe doświadczenie.
10. 4 kwietnia 2010. Pseudopolarna przygoda na Hardangervidda. Czyli ciągnięcie sanek przez kilka dni w nie najanlepszej pogodzie.
11. 7 sierpnia 2010. Wystartowałem po roku w triathlonie Lechitów w Zielonce. Tym razem sam. Ukończyłem pierwszy olimpijski triathlon, w sumie w nienajgorszym stylu.
Tyle. Więc podsumowując podsumowanie - życiówki na 10 km i w półmaratonie. Kurs pływania i wspinania zimowego. Ganianie po śniegu z sankami w Norwegii i bez sanek po Świętokrzyskich. Starty w triathlonach. I chyba najmozolniejsze, długotrwałe działanie, ale z sukcesem. Nauczyłem się pływać kraulem.
Słabo?
Rachunek zysków i strat?
Cel główny bloga, o którym pisałem tu w pierwszym wpisie... Niestety, a może stety, jak dotychczas nie został osiągnięty.
Cel na ten rok - o którym tu - również nie zostanie osiągnięty.
Postanowiłem nie startować w Borównie. Powód prosty - to więcej niż pewne, że zszedłbym z trasy nie ukończyszwy, prawdopodobnie, biegu.
Ostatnie doświadczenia z Zielonki pokazały, że pomimo odrobienia strat (z 8. miejsca po pływaniu na 3. po rowerze) nie jestem przygotowany na taki wysiłek (po biegu spadłem na 5./6.). A to był olimpijski dystans - a nie dwa razy tyle rowerze i biegu. 7 godzin wysiłku przy takiej intensywności leży poza moimi możliwościami.
Tyle narzekań. Lista zysków jest o wiele dłuższa.
1. W sierpniu 2009 wziąłem udział w zielonkowskim triathlonie - w sztafecie, jako kolarz. Udane spotkanie z nowa dyscypliną
2. 23 sierpnia 2009 wystartowałem w pierwszym w życiu triathlonie - Habdzinman. Ukończyłem całkiem zadowolony.
3. 17 października. Życiówka na 10 km na Kabackiej Pętli (choć to niestety nie pełne 10 km) - tu więcej - bieg taki wyłącznie dzięki ś.p. Staszkowi Tarnowskiemu. Dzięki Ci Stachu. Poświęciłeś ten bieg dla mnie, a ja dzięki temu uwierzyłem, że można biegać poza granicą bólu. Pewnie podglądasz sobie moje poczynania przez niebieski internet.
4. 11 listopada 2009. Życiówka na 10 km - tym razem na atestowanej trasie, na której niestety oznaczenie kilometrów na pewno nie były "atestowane". Czyli Bieg Niepodległości.
5. 29 listopada 2009. Kurs Total Immersion
6. 30 stycznia 2010. Początek taternickiego kursu zimowego. Potrwał dwa tygodnie. Sporo nowych doświadczeń.
7. 20 lutego 2010. Szybki przemarsz zimową porą przez Góry Świętokrzyskie. Cóż za radość.
8. 24 marca 2010. Po miesiącach ciężkiej walki, narażaniu się na śmieszność (stary facet tapla się w brodziku!), chwilach zwątpienia po raz pierwszy przepłynąłem kilka metrów kraulem.
9. 28 marca 2010. Zrobiłem życiówkę na półmaratonie - Warszawskim. I to w pięknym, nowym stylu - pilnując tempa przez cały bieg. Wspaniałe doświadczenie.
10. 4 kwietnia 2010. Pseudopolarna przygoda na Hardangervidda. Czyli ciągnięcie sanek przez kilka dni w nie najanlepszej pogodzie.
11. 7 sierpnia 2010. Wystartowałem po roku w triathlonie Lechitów w Zielonce. Tym razem sam. Ukończyłem pierwszy olimpijski triathlon, w sumie w nienajgorszym stylu.
Tyle. Więc podsumowując podsumowanie - życiówki na 10 km i w półmaratonie. Kurs pływania i wspinania zimowego. Ganianie po śniegu z sankami w Norwegii i bez sanek po Świętokrzyskich. Starty w triathlonach. I chyba najmozolniejsze, długotrwałe działanie, ale z sukcesem. Nauczyłem się pływać kraulem.
Słabo?
poniedziałek, 16 sierpnia 2010
Do wody - 7., aeroby - 1.
I oto nieustrukturowana zabawa przyniosła efekt.
Otóż w TI (total immersion) kluczem do prędkości pływania jest kilka elementów - ale za samą prędkość w największej mierze odpowiada obrót tułowiem. Tyle razy byłem na basenie i za każdym razem nie mogłem tego wyczuć.
No jak obrót tułowiem? Pakuję dłoń koło ucha do wody i wysuwam do przodu - druga w tym czasie wykonuje zamach - czyli odpycham się nią od wody czy też raczej przesuwam nią w wodzie - i z tego ruchu w głównej mierze szła cała para na przód.
Jak się próbowałem obracać między tymi rękami - znaczy tułowiem - to jakoś tak fatalnie wychodziło. wiłem sie jak piskorz. Nogi wyskakiwały ponad lustro i biły, biły wzniecając fontanny - nawet czasem tak duże, że przy wynurzeniu głowy z wody do oddechu zalewała mnie moja własna woda spod stóp. No porażka.
A tu dziś, bez żadnej zapowiedzi, podczas nieustrukturowanej zabawy...
Nagle mi tułów czmych - i się obrócił.
Potem czmych - i na drugą stronę. Cholera! To działa! Ręka co ma młócić wodę jakoś tak swobodniej idzie. Prędkośc też jakby wzrosła - widzę po kafelkach na dnie. Wreszcie zaczęły się przesuwać! Zazwyczaj wyprzedzają mnie panie płynące na plecach, którym lekarze zakazali przekraczać 100 HR. tym razem to ja wyprzedzam te panie!
No, no, no... do czego to doprowadzi?
Potem wbiłem się na siłownię. Uprzejma recepcjonistka poinformowała mnie, że nie byłem tam 371 dni. Wspaniale!
Secik z wioseł (10'), orbitreka (20') i znów wioseł (10') poprzetykany brzuszkami i spięciami.
Otóż w TI (total immersion) kluczem do prędkości pływania jest kilka elementów - ale za samą prędkość w największej mierze odpowiada obrót tułowiem. Tyle razy byłem na basenie i za każdym razem nie mogłem tego wyczuć.
No jak obrót tułowiem? Pakuję dłoń koło ucha do wody i wysuwam do przodu - druga w tym czasie wykonuje zamach - czyli odpycham się nią od wody czy też raczej przesuwam nią w wodzie - i z tego ruchu w głównej mierze szła cała para na przód.
Jak się próbowałem obracać między tymi rękami - znaczy tułowiem - to jakoś tak fatalnie wychodziło. wiłem sie jak piskorz. Nogi wyskakiwały ponad lustro i biły, biły wzniecając fontanny - nawet czasem tak duże, że przy wynurzeniu głowy z wody do oddechu zalewała mnie moja własna woda spod stóp. No porażka.
A tu dziś, bez żadnej zapowiedzi, podczas nieustrukturowanej zabawy...
Nagle mi tułów czmych - i się obrócił.
Potem czmych - i na drugą stronę. Cholera! To działa! Ręka co ma młócić wodę jakoś tak swobodniej idzie. Prędkośc też jakby wzrosła - widzę po kafelkach na dnie. Wreszcie zaczęły się przesuwać! Zazwyczaj wyprzedzają mnie panie płynące na plecach, którym lekarze zakazali przekraczać 100 HR. tym razem to ja wyprzedzam te panie!
No, no, no... do czego to doprowadzi?
Potem wbiłem się na siłownię. Uprzejma recepcjonistka poinformowała mnie, że nie byłem tam 371 dni. Wspaniale!
Secik z wioseł (10'), orbitreka (20') i znów wioseł (10') poprzetykany brzuszkami i spięciami.
piątek, 13 sierpnia 2010
czwartek, 12 sierpnia 2010
wtorek, 10 sierpnia 2010
Do wody - 4.
Postanowiłem odpuścić liczenie długości, liczby kroków pływackich, napinać się, by przepłynąć jak najwięcej basenów w ciągu, liczyć przerwy.
Stawiam na trening nieustrukturowany - cóż za słowo- czyli raczej zabawę pływacką.
Stawiam na trening nieustrukturowany - cóż za słowo- czyli raczej zabawę pływacką.
sobota, 7 sierpnia 2010
Lechici cisną
Z panią J.M. udaliśmy się na lokalne zawody triathlonowe organizowane przez klub Lechici Zielonka. W zeszłym roku właśnie tu debiutowałem w triathlonie - ale jedynie w sztafecie, jako kolarz.
Tym razem szarpnąłem się na cały dystans.
1500 m pływania
40 km roweru
10 biegu
Kraulem nie dałbym rady przepłynąć całości. Więc żabka. Zaraz po wskoczeniu do wody stawka się rozciągnęła, a ja oraz dwóch starszych panów (jeden miał za sobą 70 wiosen) młóciliśmy się nogami i rękami po głowach, udach i brzuchach na końcu. Ale i tak atmosfera była miła.
Panów wyprzedziłem na "przepaku" - czyli wskakując na rower. Usilne ciśnienie w pedały przez 40 km pozwoliło mi wyprzedzić zaledwie jedną panią.
Niezrażony takim niepowodzeniem podtrzymywałem się na duchu jedną rzeczą - gdzieś tam przede mną zmierza do mety pani J.M. Czy uda mi się ją dogonić jeszcze przed tą wirtualną linią? Na czwartym okrążeniu biegowym - z 6 i pół - zamayjaczyła jakże miła sylwetka. Potem umieraliśmy już we dwójkę. Na ostatnim okrążeniu miałem czarne plamki przed oczami, a stupor jeszcze nigdy nie objawił mi się w tak intensywnym wydaniu - jednak do mety dobrnąłem. Przekroczyliśmy metę z J.M. trzymając się za ręce.
Czas: 3 05'50''
Pływanie: 38'39'' (raczej nie było tu pełnych 1500 metrów)
zmiana: 2'05''
Rower: 1 21' (w ubiegłym roku miałem tu 1 18'' - na grubszych oponach! tym razem jednak mocniej wiało)
zmiana: 38'04'' (złapałem w połowie zmiany - po zdjęciu butów)
Bieg: 1 03' (to chyba mój antyrekord na dychę)
Generalnie - najbardziej straciłem na bieganiu. Złapał mnie totalny zjazd. Bardzo ciekawe doświadczenie.
Dzięki Lechici za imprezę!
Tym razem szarpnąłem się na cały dystans.
1500 m pływania
40 km roweru
10 biegu
Kraulem nie dałbym rady przepłynąć całości. Więc żabka. Zaraz po wskoczeniu do wody stawka się rozciągnęła, a ja oraz dwóch starszych panów (jeden miał za sobą 70 wiosen) młóciliśmy się nogami i rękami po głowach, udach i brzuchach na końcu. Ale i tak atmosfera była miła.
Panów wyprzedziłem na "przepaku" - czyli wskakując na rower. Usilne ciśnienie w pedały przez 40 km pozwoliło mi wyprzedzić zaledwie jedną panią.
Niezrażony takim niepowodzeniem podtrzymywałem się na duchu jedną rzeczą - gdzieś tam przede mną zmierza do mety pani J.M. Czy uda mi się ją dogonić jeszcze przed tą wirtualną linią? Na czwartym okrążeniu biegowym - z 6 i pół - zamayjaczyła jakże miła sylwetka. Potem umieraliśmy już we dwójkę. Na ostatnim okrążeniu miałem czarne plamki przed oczami, a stupor jeszcze nigdy nie objawił mi się w tak intensywnym wydaniu - jednak do mety dobrnąłem. Przekroczyliśmy metę z J.M. trzymając się za ręce.
Czas: 3 05'50''
Pływanie: 38'39'' (raczej nie było tu pełnych 1500 metrów)
zmiana: 2'05''
Rower: 1 21' (w ubiegłym roku miałem tu 1 18'' - na grubszych oponach! tym razem jednak mocniej wiało)
zmiana: 38'04'' (złapałem w połowie zmiany - po zdjęciu butów)
Bieg: 1 03' (to chyba mój antyrekord na dychę)
Generalnie - najbardziej straciłem na bieganiu. Złapał mnie totalny zjazd. Bardzo ciekawe doświadczenie.
Dzięki Lechici za imprezę!
środa, 4 sierpnia 2010
poniedziałek, 2 sierpnia 2010
niedziela, 1 sierpnia 2010
sobota, 24 lipca 2010
Alpy, Alpy i po Alpach
Trochę się powłóczyliśmy po górach, choć ja z różnych względów bez szczególnych sukcesów. Dwa tygodnie podziwiania pięknych gór. Dopiero tam człowiek smakuje, czym góry są naprawdę. Nasze kochane Taterki - cóż, oczywiście, potrafią dać w kość, ale gdzie im tam do lodowcowych Alp.
poniedziałek, 5 lipca 2010
Żabka zjada kraula
Warszawianka. 6x100 metrów kraulem, po każdym dwubasenowym płynięciu 90 sek. przerwy. Ostatni set wyglądał tak: 100 kraulem, 225 żabką, 75 kraulem.
Wyszło razem 1000 metrów.
Mam wrażenie, że jeśli ma gdzieś płynąć na dłuższy dystans na początku września to tylko zmieniając te dwa style. NIe dam rady przepłynąć chyba nawet kilometra samym kraulem.
Wyszło razem 1000 metrów.
Mam wrażenie, że jeśli ma gdzieś płynąć na dłuższy dystans na początku września to tylko zmieniając te dwa style. NIe dam rady przepłynąć chyba nawet kilometra samym kraulem.
sobota, 3 lipca 2010
Jezioro Boksze
Popróbowałem pływania w jeziorze - pływania kraulem. Rośliny smyrają po brzuchu, w toni unoszą się jakieś czarne farfocle, nad głowa niebo.
Może razem 300 metrów od biedy wyszło.
Może razem 300 metrów od biedy wyszło.
Haruki, Haruki, butów po klawiaturze stuki
A może się mylę? Może Murakami nie używa do pisania klawiatury.
Na pewno jednak używa do opisania swojej pisarskiej drogi biegowych butów. I to chyba jedyny powód, dla którego poświęcam tej książce miejsce w tym miejscu - bo przecież to nie trening. Jedynie ruch szarych komórek. Ale chyba i to jest niezbędne do ćwiczeń?
Murakami jakoś mnie odstraszał, jak większość współczesnej literatury. Leżą tego na półkach w księgarniach prawdziwe tony, większość lansowana jako prawdziwe hity i bestsellery - a potem okazuje się, że to tylko nadęty marketing.
Jednak pewnego dnia w Tarabuku natrafiłem na tę książeczkę.
Zabrałem ją ze sobą na Suwalszczynę. Jednak, książki z różnych względów nie udało mi się przeczytać w całości, choć to co Haruki zawarł na kilku pierwszych stronach zmusiło mnie, żeby do jego innych książek zajrzeć koniecznie. Wróciłem do domu i stałem się Harukowym-pożeraczem-książeczek. Przeczytałem chyba 3 czy 4 jego powieści. Co gorsza - zapomniałem tej o "bieganiu" zabrać z Suwalszczyzny.
Więc skoro tylko przybyłem - od razu rzuciłem się do lektury.
Co za książka!!! Może to nawet najlepsze z jego wszystkich rzeczy, bo autobiograficzne, a facet pisze o sobie - swojej pisarskiej drodze, kolejnych etapach stawania się światowej klasy "writerem" zasłaniając wszystko potem wylewanym na biegach. Słyszał ktoś o czymś takim? Pisanie przyrównać do biegania!
I to nie jest autobiografia pisarza, w której krok po kroku przynudza o kolejnych powieściach, które przyszło mu namazać. O nie. Tu się dociera do sedna, kontury się zaciera, pisze się o procesie, przeniknięciach, pogłębieniach, poszukiwaniach, przemianach. Pisze się o człowieku.
A teraz kilka smakowitych cytatów.
Drugi akapit w książce:
"(...) ta książka jest o bieganiu i nie jest traktatem o tym, jak zachować zdrowie. Nie mam zamiaru dawać w niej rad w rodzaju: Posłuchajcie mnie wszyscy - jeśli chcecie zachować zdrowie, biegajcie każdego dnia! Zamiast tego chcę przedstawić w niej zebrane przeze mnie przemyślenia, dotyczące tego, czym dla mnie, jako człowieka, jest bieganie. To książka, w której tylko rozważam różne sprawy i głośno myślę".
"Biegnąc, nic nie robię, tylko biegnę. Zasadniczo biegnę w pustce. Innymi słowy, biegnę po to, żeby osiągnąć pustkę. Ale jak można się spodziewać, w takiej pustce myśli kryją się naturalnie. To oczywiste. W ludzkim umyśle nie może istnieć całkowita pustka. Emocje ludzkie nie są wystarczająco silne ani zintegrowane, żeby dać sobie radę z prawdziwą nicością. Chodzi mi o to, że myśli i idee, które wpływają na moje emocje, gdy biegnę, są podporządkowane pustce. Ponieważ brakuje im treści, są przypadkowymi myślami gromadzącymi się wokół pustki znajdującej się w środku".
"Co do mnie, znacznej części tego, co wiem o pisaniu, dowiedziałem się, biegając każdego dnia. W sposób naturalny pobierałem praktyczne i fizyczne lekcje. Do jakiego wysiłku powinienem się zmusić? Ile odpoczynku mi trzeba, a ile to będzie zbyt wiele? Gdzie się kończy rozsądna konsekwencja, a gdzie zaczyna ograniczenie i obsesja? Ile uwagi powinienem poświęcać światu wokół mnie, a jak bardzo powinienem skupić się na własnym wewnętrznym świecie? Do jakiego stopnia powinienem ufać swoim umiejętnościom, a kiedy powinienem w nie powątpiewać?".
Najpiękniejszy (i być może najtrafniejszy - choć to może ocenić tylko inny pisarz z podobnym dorobkiem) opis przekraczania własnego pisarskiego świata, przemiany, swoistego katharsis, gdy przestają się liczyć zaszczyty, ba, nawet własne pisarskie założenia, gdzie zanika ego. Kiedy dociera się w to miejsce, w którym bije źródło wszystkich tekstów. Źródło, z którego nieświadomie czerpią wszyscy, którzy piszą. ten opis to oczywiście ultramaraton, stukilometrówka. Tylko taki wysiłek pozwala dotrzeć poza krawędź znanych lądów:
ok. 75. kilometra
"Nie jestem człowiekiem. Jestem maszyną. Niczego nie czuję. Po prostu zmierzam na przód (...)
Z pewnością było wtedy we mnie coś, co było mną. I towarzyszyła temu jakaś samoświadomość. Ale w tamtym momencie rozkazałem sobie, żeby myśleć, że moje ja i towarzysząca mu samoświadomość są tylko wygodnymi formami i niczym więcej. To dziwny sposób myślenia o sobie i bardzo dziwne uczucie, gdy świadomie wypiera się świadomość. Trzeba zmusić się do wcielenia w coś nieograniczonego (...)
Od siedemdziesiątego piątego kilometra czułem się tak, jakbym przez coś przechodził (...)
Nie umiem wyjaśnić logiki, jaka się za tym kryła, ani procesu, ani metody, byłem po prostu przekonany o tym, że przeszedłem. I potem nie musiałem już myśleć o niczym. A mówiąc ściślej, nie miałem potrzeby myśleć świadomie o niemyśleniu. Jedyne co musiałem, to płynąć z prądem, a robiłem to automatycznie. Jeśli poddam się prądowi, jakaś moc całkiem naturalnie popchnie mnie do przodu".
No, finał biegu zostawię - prawdziwy majstersztyk - przecież nie przepisze całej książki. A potem... potem Murakami opisuje triathlon - i tu już wykracza daleko poza pisanie. Bo i triathlon nie na bieganiu tylko polega...
Uch.... Ta książka!!!
Wydaje mi się, że dla kogoś, kogo nie interesuje literatura, książka może być męką. A jeszcze jeśli ktoś da się zwieść na hasło "bieganie" - udręczy się co niemiara. Współczucia ode mnie. Żadnych wskazówek treningowych, marne wyniki (maraton w 3:30 dla kogoś kto trenuje tyle lat to pewnie nie jest wielki wyczyn) i opis tylko jednej pary butów!
Na pewno jednak używa do opisania swojej pisarskiej drogi biegowych butów. I to chyba jedyny powód, dla którego poświęcam tej książce miejsce w tym miejscu - bo przecież to nie trening. Jedynie ruch szarych komórek. Ale chyba i to jest niezbędne do ćwiczeń?
Murakami jakoś mnie odstraszał, jak większość współczesnej literatury. Leżą tego na półkach w księgarniach prawdziwe tony, większość lansowana jako prawdziwe hity i bestsellery - a potem okazuje się, że to tylko nadęty marketing.
Jednak pewnego dnia w Tarabuku natrafiłem na tę książeczkę.
Zabrałem ją ze sobą na Suwalszczynę. Jednak, książki z różnych względów nie udało mi się przeczytać w całości, choć to co Haruki zawarł na kilku pierwszych stronach zmusiło mnie, żeby do jego innych książek zajrzeć koniecznie. Wróciłem do domu i stałem się Harukowym-pożeraczem-książeczek. Przeczytałem chyba 3 czy 4 jego powieści. Co gorsza - zapomniałem tej o "bieganiu" zabrać z Suwalszczyzny.
Więc skoro tylko przybyłem - od razu rzuciłem się do lektury.
Co za książka!!! Może to nawet najlepsze z jego wszystkich rzeczy, bo autobiograficzne, a facet pisze o sobie - swojej pisarskiej drodze, kolejnych etapach stawania się światowej klasy "writerem" zasłaniając wszystko potem wylewanym na biegach. Słyszał ktoś o czymś takim? Pisanie przyrównać do biegania!
I to nie jest autobiografia pisarza, w której krok po kroku przynudza o kolejnych powieściach, które przyszło mu namazać. O nie. Tu się dociera do sedna, kontury się zaciera, pisze się o procesie, przeniknięciach, pogłębieniach, poszukiwaniach, przemianach. Pisze się o człowieku.
A teraz kilka smakowitych cytatów.
Drugi akapit w książce:
"(...) ta książka jest o bieganiu i nie jest traktatem o tym, jak zachować zdrowie. Nie mam zamiaru dawać w niej rad w rodzaju: Posłuchajcie mnie wszyscy - jeśli chcecie zachować zdrowie, biegajcie każdego dnia! Zamiast tego chcę przedstawić w niej zebrane przeze mnie przemyślenia, dotyczące tego, czym dla mnie, jako człowieka, jest bieganie. To książka, w której tylko rozważam różne sprawy i głośno myślę".
"Biegnąc, nic nie robię, tylko biegnę. Zasadniczo biegnę w pustce. Innymi słowy, biegnę po to, żeby osiągnąć pustkę. Ale jak można się spodziewać, w takiej pustce myśli kryją się naturalnie. To oczywiste. W ludzkim umyśle nie może istnieć całkowita pustka. Emocje ludzkie nie są wystarczająco silne ani zintegrowane, żeby dać sobie radę z prawdziwą nicością. Chodzi mi o to, że myśli i idee, które wpływają na moje emocje, gdy biegnę, są podporządkowane pustce. Ponieważ brakuje im treści, są przypadkowymi myślami gromadzącymi się wokół pustki znajdującej się w środku".
"Co do mnie, znacznej części tego, co wiem o pisaniu, dowiedziałem się, biegając każdego dnia. W sposób naturalny pobierałem praktyczne i fizyczne lekcje. Do jakiego wysiłku powinienem się zmusić? Ile odpoczynku mi trzeba, a ile to będzie zbyt wiele? Gdzie się kończy rozsądna konsekwencja, a gdzie zaczyna ograniczenie i obsesja? Ile uwagi powinienem poświęcać światu wokół mnie, a jak bardzo powinienem skupić się na własnym wewnętrznym świecie? Do jakiego stopnia powinienem ufać swoim umiejętnościom, a kiedy powinienem w nie powątpiewać?".
Najpiękniejszy (i być może najtrafniejszy - choć to może ocenić tylko inny pisarz z podobnym dorobkiem) opis przekraczania własnego pisarskiego świata, przemiany, swoistego katharsis, gdy przestają się liczyć zaszczyty, ba, nawet własne pisarskie założenia, gdzie zanika ego. Kiedy dociera się w to miejsce, w którym bije źródło wszystkich tekstów. Źródło, z którego nieświadomie czerpią wszyscy, którzy piszą. ten opis to oczywiście ultramaraton, stukilometrówka. Tylko taki wysiłek pozwala dotrzeć poza krawędź znanych lądów:
ok. 75. kilometra
"Nie jestem człowiekiem. Jestem maszyną. Niczego nie czuję. Po prostu zmierzam na przód (...)
Z pewnością było wtedy we mnie coś, co było mną. I towarzyszyła temu jakaś samoświadomość. Ale w tamtym momencie rozkazałem sobie, żeby myśleć, że moje ja i towarzysząca mu samoświadomość są tylko wygodnymi formami i niczym więcej. To dziwny sposób myślenia o sobie i bardzo dziwne uczucie, gdy świadomie wypiera się świadomość. Trzeba zmusić się do wcielenia w coś nieograniczonego (...)
Od siedemdziesiątego piątego kilometra czułem się tak, jakbym przez coś przechodził (...)
Nie umiem wyjaśnić logiki, jaka się za tym kryła, ani procesu, ani metody, byłem po prostu przekonany o tym, że przeszedłem. I potem nie musiałem już myśleć o niczym. A mówiąc ściślej, nie miałem potrzeby myśleć świadomie o niemyśleniu. Jedyne co musiałem, to płynąć z prądem, a robiłem to automatycznie. Jeśli poddam się prądowi, jakaś moc całkiem naturalnie popchnie mnie do przodu".
No, finał biegu zostawię - prawdziwy majstersztyk - przecież nie przepisze całej książki. A potem... potem Murakami opisuje triathlon - i tu już wykracza daleko poza pisanie. Bo i triathlon nie na bieganiu tylko polega...
Uch.... Ta książka!!!
Wydaje mi się, że dla kogoś, kogo nie interesuje literatura, książka może być męką. A jeszcze jeśli ktoś da się zwieść na hasło "bieganie" - udręczy się co niemiara. Współczucia ode mnie. Żadnych wskazówek treningowych, marne wyniki (maraton w 3:30 dla kogoś kto trenuje tyle lat to pewnie nie jest wielki wyczyn) i opis tylko jednej pary butów!
czwartek, 1 lipca 2010
Asfaltem, wśród pól
Pobiegłem. Zachodzące słońce. Wiatr. Niebo. Kolor taki skandynawski - błękit rozwodniony, akwarelowy. Smugi cirrusów. Zboże falujące na gęsto rozsianych, stromych lecz niewysokich pagórkach. Sosnowe lasy. Na tablicach z nazwami miejscowości napisy po Polsku i Litewsku.
Razem 1 01'. Pewnie ok. 11 km.
Razem 1 01'. Pewnie ok. 11 km.
środa, 30 czerwca 2010
Do Puńska
"Pobytuję" na Suwalszczyźnie. Przepiękne tereny. Pagórkowato, mnóstwo cichych asfaltów. Wybrałem się na wieczorną, rozpoznawczą przejażdżkę do Puńska i z powrotem. Wyszło: 21,36 km
Czas: 1 04'
Średnia: 19,81 km/h
Czas: 1 04'
Średnia: 19,81 km/h
niedziela, 27 czerwca 2010
Pływanie
Dawno nie pływałem. Warszawianka więc. 14 x 50, po każdym basenie 45'' przerwy. Ciężko się pływało. Na koniec w ciągu - 100 metrów na plecach, 200 żabką. Razem wyszło 1000 metrów.
sobota, 26 czerwca 2010
Piętnastak
Po akcji festiwalowej spore zmęczenie. W sumie można by to uznać za niezły trening wydolnościowo-siłowy. Potem przyplątała się choroba i na kilka dni trzeba było się poddać. Ale nie ma miękkiej gry.
W ramach Pucharu Maratonu Warszawskiego - 15 km.
Gorącą, leśna trasa z wybojami, niewielka liczba ludzi.
Udało się pobiec 1 18' 11''. Wychodzi więc po jakieś 5.12 na kilometr. Przyzwoicie.
Upalny bieg
W ramach Pucharu Maratonu Warszawskiego - 15 km.
Gorącą, leśna trasa z wybojami, niewielka liczba ludzi.
Udało się pobiec 1 18' 11''. Wychodzi więc po jakieś 5.12 na kilometr. Przyzwoicie.
Upalny bieg
środa, 16 czerwca 2010
Chłopaki cwałują
Umówiliśmy się tradycyjnie z Wojtkiem i Arturem na 7.15 na Agrykoli, żeby pobiegac po Łazienkach.
Chłopcy zaczęli mocno. Potem było jeszcze mocniej. Ja z przeziębieniem, ledwo gonię.
Dwa kółka. Zwykle pokonujemy je w ok. 52 minuty.
Tym razem wyszło 44.
Chłopcy zaczęli mocno. Potem było jeszcze mocniej. Ja z przeziębieniem, ledwo gonię.
Dwa kółka. Zwykle pokonujemy je w ok. 52 minuty.
Tym razem wyszło 44.
wtorek, 15 czerwca 2010
125 w ciągu, dusza moczy stopy, a zatoki skute lodem
Na Wodnika i do wody. Tłoczno. Ok. godz. 18.30.
Postanawiam opykać kilometr w 8 strzałach po 125 metrów każdy.
Nie wiem czy dam radę zrobić 5x25 w ciągu. Więc startuję, a dusza wychyla głowę ponad wodę, siedząc mi na ramieniu i mocząc jedynie stopy.
Dało radę.
Pierwsza seria ustrzelona. Nawet nie było tak ciężko. Super!
90 sekund przerwy.
Potem kolejna seria i kolejna, i kolejna. Tłok taki, że czasem trzeba płynąć na torze na trzeciego.
Po 5. serii czuję, że głowa mi pęka. Zatoki nabite na maksa. Dusza zlazła z ramienia i gdzieś kwili, że boli, bo ona ma połączenie z fizis i też czuje, że zatoki pękają od smarków niczym kra w Gdańskiej na wiosnę.
Strzelam jeszcze jedną serię i się poddaję. Tłok i pękające zatoki. Razem wyszło 750 metrów. Też nieźle.
Postanawiam opykać kilometr w 8 strzałach po 125 metrów każdy.
Nie wiem czy dam radę zrobić 5x25 w ciągu. Więc startuję, a dusza wychyla głowę ponad wodę, siedząc mi na ramieniu i mocząc jedynie stopy.
Dało radę.
Pierwsza seria ustrzelona. Nawet nie było tak ciężko. Super!
90 sekund przerwy.
Potem kolejna seria i kolejna, i kolejna. Tłok taki, że czasem trzeba płynąć na torze na trzeciego.
Po 5. serii czuję, że głowa mi pęka. Zatoki nabite na maksa. Dusza zlazła z ramienia i gdzieś kwili, że boli, bo ona ma połączenie z fizis i też czuje, że zatoki pękają od smarków niczym kra w Gdańskiej na wiosnę.
Strzelam jeszcze jedną serię i się poddaję. Tłok i pękające zatoki. Razem wyszło 750 metrów. Też nieźle.
sobota, 12 czerwca 2010
Niech zobaczy
Rano przezornie udaję się na "Pragię", na basen przy ul. Jagielońskiej. Kiedyś tu kładłem podwaliny pod kraula, pokonując na plecach setki metrów. Teraz niech sobie basenik popatrzy do czego doszedłem.
Pływam setki bez przerwy. Czyli 4 baseny bez zatrzymania, potem 90 sekund przerwy. I tak 10 razy - czyli łącznie 1000 metrów.
Myślę, że basen był ze mnie zadowolony.
Pływam setki bez przerwy. Czyli 4 baseny bez zatrzymania, potem 90 sekund przerwy. I tak 10 razy - czyli łącznie 1000 metrów.
Myślę, że basen był ze mnie zadowolony.
piątek, 11 czerwca 2010
Basen dla cierpliwych i bieganko
Jadę na Warszawiankę. Są zawody. Basen zamknięty. Jadę na Wodnika. Z duszą na ramieniu, bo przez ostatnich kilka dni, ze względu na zagrożenie powodziowe, basen był zamknięty i nie wiem, czy już go otworzyli. Otworzyli. Wskakuję do wody. Za chwilę jest przy mnie ratownik.
- Czepek!
Zapomniałem. Na Warszawiance można bez. Tu nie. Zapomniałem.
- W kasie można kupić - mówi ratownik, po dłuższej utarczce słownej z pływakiem (czyli ze mną), który twierdzi, że ma bardzo krótkie włosy.
Wychodzę w slipkach do kas. Pani w kasach mówi, że czepków nie mają, ale na dole (po schodach w dół do hali głównej) jest sklepik. Schodzę do hali głównej, koło szatni. Kupuję czepek. 10 zł.
Potem trudny schemat.
900 metrów kraula - 3 razy po 3x100 (każda setka 4x25/trzy oddechy) po setce 45 sek. przerwy, po serii 90 sek. przerwy. Na koniec 100 żaby.
Wracam do domu. Wyjmuję ręcznik i slipy do suszenia. Czepka nie ma.
Zgubiłem.
Po południu czuję się niedorżnięty.
Jadę na Kabaty. Jest ok. 18, ale temperatura chyba przekracza 30 st.C.
Gorąco. Truchtam 10 minut, potem 5 minut mocno, 7 minut truchtu. Znów 5/7 i jeszcze raz, i jeszcze raz. Razem 4 5-minutowe mocne akcenty z przerwami do pełnego wypoczynku.
Łącznie wychodzi 55'13''.
- Czepek!
Zapomniałem. Na Warszawiance można bez. Tu nie. Zapomniałem.
- W kasie można kupić - mówi ratownik, po dłuższej utarczce słownej z pływakiem (czyli ze mną), który twierdzi, że ma bardzo krótkie włosy.
Wychodzę w slipkach do kas. Pani w kasach mówi, że czepków nie mają, ale na dole (po schodach w dół do hali głównej) jest sklepik. Schodzę do hali głównej, koło szatni. Kupuję czepek. 10 zł.
Potem trudny schemat.
900 metrów kraula - 3 razy po 3x100 (każda setka 4x25/trzy oddechy) po setce 45 sek. przerwy, po serii 90 sek. przerwy. Na koniec 100 żaby.
Wracam do domu. Wyjmuję ręcznik i slipy do suszenia. Czepka nie ma.
Zgubiłem.
Po południu czuję się niedorżnięty.
Jadę na Kabaty. Jest ok. 18, ale temperatura chyba przekracza 30 st.C.
Gorąco. Truchtam 10 minut, potem 5 minut mocno, 7 minut truchtu. Znów 5/7 i jeszcze raz, i jeszcze raz. Razem 4 5-minutowe mocne akcenty z przerwami do pełnego wypoczynku.
Łącznie wychodzi 55'13''.
środa, 9 czerwca 2010
Ręce trochę wyżej, myśl trochę poza
Basen - 700 metrów (50/45) + 200 żabą w ciągu. Ale dziś osiągnąłem coś ekstra. Otóż przy oddychaniu na lewą stronę głowa za długo dochodziła do powierzchni i nie nabierałem dość powietrza. W pewnym momencie odkryłem, że jeśli trzymam ręce troszkę płycej - wtedy płynie się rewelacyjnie. Jak rakieta albo ryba. Wyciągnięty, poziomy!!! A więc dotychczas pływałem zbyt mułowato, bo za bardzo zagłębiałem ręce, a to oznaczało za dużą przeciwwagę - przód ciała za głęboko schodził pod powierzchnię. Tak. Trzeba zaburzyć styl, żeby dojść do ideału!
Tak jest ze wszystkim.
Trudno zrozumieć cokolwiek, jeśli się poza to nie wyjdzie. Tylko opuszczając coś można na to spojrzeć z dystansu. Tylko robiąc coś źle, można dowiedzieć się, jak wykonać to poprawnie. Inaczej, robi się tylko pozornie poprawnie. Niepoprawność pozwala odnaleźć wzór.
Tak jest ze wszystkim.
Trudno zrozumieć cokolwiek, jeśli się poza to nie wyjdzie. Tylko opuszczając coś można na to spojrzeć z dystansu. Tylko robiąc coś źle, można dowiedzieć się, jak wykonać to poprawnie. Inaczej, robi się tylko pozornie poprawnie. Niepoprawność pozwala odnaleźć wzór.
niedziela, 6 czerwca 2010
Mocno i dziwnie lekko
Długi weekend mija, a my z panią J.M. czujemy się nieusatysfakcjonowani wysiłkowo.
Więc pakujemy rowery do Wieloryba i jedziemy na Kabacki parking.
Na początek 41 km roweru. 1 43'50''. Prędkość średnia bez rewelacji - 23,72. Troszkę wiało - więc jest usprawiedliwienie.
Potem przez 7 minut pakujemy rowery, zmieniam buty, popijamy i biegiem na Kabacką Pętlę. Na początku trochę ciężko. Potem - nadzwyczaj łatwo mi się biegnie. Końcówkę przyspieszam. Razem 1 00'05''.
Łącznie wyszło ok. 2 43'55'' wysiłku. Przyznam, że po tej dawce nawet nie czułem się zmęczony. Przedziwne.
Więc pakujemy rowery do Wieloryba i jedziemy na Kabacki parking.
Na początek 41 km roweru. 1 43'50''. Prędkość średnia bez rewelacji - 23,72. Troszkę wiało - więc jest usprawiedliwienie.
Potem przez 7 minut pakujemy rowery, zmieniam buty, popijamy i biegiem na Kabacką Pętlę. Na początku trochę ciężko. Potem - nadzwyczaj łatwo mi się biegnie. Końcówkę przyspieszam. Razem 1 00'05''.
Łącznie wyszło ok. 2 43'55'' wysiłku. Przyznam, że po tej dawce nawet nie czułem się zmęczony. Przedziwne.
sobota, 5 czerwca 2010
Wczoraj w Bieszczadach, dziś na Warszawiance
Pani J.M. obraziła się na góry - bez powodu, więc dziś znów jesteśmy w mieście stołecznym. Skoro tak - basen. 700 metrów (50/45) + 200 żabą w ciągu.
piątek, 4 czerwca 2010
W deszczu, wśród gór
Wspomagałem panią J.M. w jej nieco wyczynowym starcie. Opowiada o nim tu.
Mi udało się wykonać bieg z Cisnej, drogą w stronę Dukli, z odbiciem na południe jakimś wyszczerbionym asfaltem. W jedną stronę cały czas pod górkę. 35'. Padał deszcz, wiał wiatr. Ja w podkoszulku i butach niekoniecznie do biegania, bo takowych ze sobą nie zabrałem. W drugą stronę wyszło 30'. Z górki.
Wśród pięknych gór, w smakowitym deszczu, w ciszy.
Mi udało się wykonać bieg z Cisnej, drogą w stronę Dukli, z odbiciem na południe jakimś wyszczerbionym asfaltem. W jedną stronę cały czas pod górkę. 35'. Padał deszcz, wiał wiatr. Ja w podkoszulku i butach niekoniecznie do biegania, bo takowych ze sobą nie zabrałem. W drugą stronę wyszło 30'. Z górki.
Wśród pięknych gór, w smakowitym deszczu, w ciszy.
poniedziałek, 31 maja 2010
Cóż za schemat
Udałem się na basen Wodnik i wykonałem schemat - który choć prosty - do opisu okazał się koszmarem. 900 metrów kraula - 3 razy po 3x100 (każda setka 4x25/trzy oddechy) po setce 45 sek. przerwy, po serii 90 sek. przerwy. Na koniec 100 żaby.
A więc wyglądało to tak: płynąłem 25 metrów - potem robiłem trzy oddechy i kolejne 25. Gdy zrobiłem cztery długości, zatrzymywałem się na 45 sek. I znów 4x25/3 oddechy. Po trzech takich setach robiłem 90 sek. przerwy.
Ech...
No ale efekty chyba jakieś to przynosi?
Generalnie 25 metrów pływam na 5 czasem 4 oddechy.
50 - na 12, a nawet czasem tylko 10 oddechów.
A więc wyglądało to tak: płynąłem 25 metrów - potem robiłem trzy oddechy i kolejne 25. Gdy zrobiłem cztery długości, zatrzymywałem się na 45 sek. I znów 4x25/3 oddechy. Po trzech takich setach robiłem 90 sek. przerwy.
Ech...
No ale efekty chyba jakieś to przynosi?
Generalnie 25 metrów pływam na 5 czasem 4 oddechy.
50 - na 12, a nawet czasem tylko 10 oddechów.
niedziela, 30 maja 2010
sobota, 29 maja 2010
50 nie straszne
A przynajmniej coraz mniej. Męczę się, dyszę, ale jednak jakoś sobie radzę. Znów ten sam secik: 700 metrów 50/45 + 100 żabą.
czwartek, 27 maja 2010
Schetyna pozdrawia
Dziś znów dwa ruchy. Rano po Łazienkach z kolegą Wojtkiem i Arturem. Mamy tu jakieś przedziwne szczęście do spotykania polityków PO. Schetyna nawet pomachał - pierwszy. Nic dziwnego, jak z za zakrętu wypadło na niego trzech spoconych drabów. Może się zląkł? Razem ok. 52 minuty.
Wieczorem basen. 700 metrów - 50/45 oraz 100 żabą.
Wieczorem basen. 700 metrów - 50/45 oraz 100 żabą.
wtorek, 25 maja 2010
Dwa ruchy
Z samego rana Warszawianka. Miał być Wodnik,a le ze względu na powódź basen zamknięty. więc musze zrobić odwrót spod drzwi i skierować się na pięćdziesiątkę. Znów 50 m/45 sek. Tym razem 700 metrów łącznie plus 100 metrów żabki w 2'30''.
Po południu jeszcze bieg - lecę ścieżką wzdłuż Trasy Siekierkowskiej - wbiegam na wał na chwile przerwy i żeby rzucić okiem na Wisłę. Bieg - fartlek z kilkoma mocniejszymi akcentami. Równo 54 minuty.
Po południu jeszcze bieg - lecę ścieżką wzdłuż Trasy Siekierkowskiej - wbiegam na wał na chwile przerwy i żeby rzucić okiem na Wisłę. Bieg - fartlek z kilkoma mocniejszymi akcentami. Równo 54 minuty.
niedziela, 23 maja 2010
Kilometr kraulem
Warszawianka. Pływanie: 50/45. Czyli po długości basenu 45 sekund uspokajania oddechu. I tak 20 razy.
sobota, 22 maja 2010
Bieg po biegu
Tym razem Kabacka Pętla.
Bieganko tu przestało stanowić obciążenie. Wrzucam ciało na ścieżkę, głowa startuje w powietrze i tak mniej więcej po 56 minutach oba elementy zestrajają się z powrotem ze sobą w tym samym miejscu.
Bieganko tu przestało stanowić obciążenie. Wrzucam ciało na ścieżkę, głowa startuje w powietrze i tak mniej więcej po 56 minutach oba elementy zestrajają się z powrotem ze sobą w tym samym miejscu.
piątek, 21 maja 2010
czwartek, 20 maja 2010
Zalew Sulejowski
Znów z kolegą Kubą przemierzamy ścieżki leśne nad Zalewem Sulejowskim. Tym razem mamy pod opieką niezbyt doświadczonych rowerzystów. Zamykam stawkę ok. 40 osób. Pilnuję pana, który przyznał, że od 30 lat nie siedział na rowerze. To widać. Pierwszy zjazd, a pan ledwo utrzymuje równowagę, a pędzi... Na złamanie karku. Na dole powiedział, że z wrażenia zapomniał o hamulcach.
Siła wyższa czuwała jednak nad jego życiem - na szczęście!
W niecałe 2 godziny pokonujemy 12 kilometrów. Państwo są znurzeni. W drugą stronę, w podobnym tempie z kolejną grupą.
Ruch zawsze to jakiś jest.
Siła wyższa czuwała jednak nad jego życiem - na szczęście!
W niecałe 2 godziny pokonujemy 12 kilometrów. Państwo są znurzeni. W drugą stronę, w podobnym tempie z kolejną grupą.
Ruch zawsze to jakiś jest.
poniedziałek, 17 maja 2010
Nóżkami
Znów basen. Idzie coraz sprawniej. Muszę jednak wprowadzić jakąś organizację do tego taplania się w wodzie.
sobota, 15 maja 2010
W takim Piekle mógłbym żyć
Taki kierunek obraliśmy. Czyli wbijamy się w auto, rowery do kufra i mkniemy z samego rana do Szydłowca. Mijamy miasteczko i zostawiamy Wieloryba w jakieś innej mieścinie.
Słodkimi asfaltami kierujemy się na południowy-zachód. Teren pagórkowaty, w lesie stoi dużo wody.
Po drodze podziwiamy niewielkie wychodnie skalne. To jednak Mazowieckie, więc wbrew temu, co kilka wpisów wcześniej, w tym zdawałoby się płaskim województwie są jakieś skały. Choć przynależność akurat tych terenów do Mazowsze budzi raczej mieszane uczucia.
Lądujemy w końcu w końcu w okolicach miejscowości Niebo. Stąd rzut kamieniem do Piekła. I kamienie też są - rzeczywiście. Mniej więcej po środku drogi między obiema osadami. Kolejne skalne formacje - choć te raczej są chyba megawielkimi kamieniami narzutowymi.
Tu, w okolicy, nad rzeczką Czarną w 1987 r. byłem na swoim pierwszym obozie harcerskim. Leśne polany wśród starych brzóz są dobrze widoczne. Ech....
Potem przemykamy przez Piekło. Cóż za wspaniała osada w środku lasu. Zaledwie kilka chałup. Niektóre - w remoncie. W takim Piekle też mógłbym żyć.
W końcu Sielpia Wielka. Stara osada z dawną hutą. Teraz przy zalewie tworzonym na Czarnej funkcjonuje ośrodek turystyczny. Akurat tego dnia rozgrywano maraton - z biegaczami mijaliśmy się po drodze na leśnych szutrach. Tu, nad zalewem, jest meta.
Ruszamy nieco już zmęczeni na południe, potem na wschód - jesteśmy na najdalszym krańcu pętli, którą mamy zamiar zatoczyć.
Zaczyna się walka. podjazdy. Niby nie wysokie, ale jednak długie. Lubię przyatakować taki podjazd ostrzej, utrzymać tempo, aż do zejścia.
Po paru wzniesieniach jesteśmy dobrze nabuzowani kwasem mlekowym. W jednej wsi, już niedaleko od auta, na rzece organizujemy Misie-Patysie. Świetna zabawa.
Na koniec trafia nam się jeszcze kilkukilometrowa przeprawa przez las po wyboistej, błotnej drodze. Na mapie asfalt jest, ale w terenie ktoś go zwinął.
Tuż przed wsią z samochodem. Ogromny pomnik. Na początku wojny Niemcy wymordowali ponad 200 mężczyzn w tym miejscu. Wszystkich z jednej wsi. Nagrobki - ojcowie, synowie, dziadkowie (to po datach widać) leżą koło siebie.
Świętokrzyska ziemia nasączona jest historią jak gąbka.
110 kilometrów w kołach i jesteśmy przy aucie.
Słodkimi asfaltami kierujemy się na południowy-zachód. Teren pagórkowaty, w lesie stoi dużo wody.
Po drodze podziwiamy niewielkie wychodnie skalne. To jednak Mazowieckie, więc wbrew temu, co kilka wpisów wcześniej, w tym zdawałoby się płaskim województwie są jakieś skały. Choć przynależność akurat tych terenów do Mazowsze budzi raczej mieszane uczucia.
Lądujemy w końcu w końcu w okolicach miejscowości Niebo. Stąd rzut kamieniem do Piekła. I kamienie też są - rzeczywiście. Mniej więcej po środku drogi między obiema osadami. Kolejne skalne formacje - choć te raczej są chyba megawielkimi kamieniami narzutowymi.
Tu, w okolicy, nad rzeczką Czarną w 1987 r. byłem na swoim pierwszym obozie harcerskim. Leśne polany wśród starych brzóz są dobrze widoczne. Ech....
Potem przemykamy przez Piekło. Cóż za wspaniała osada w środku lasu. Zaledwie kilka chałup. Niektóre - w remoncie. W takim Piekle też mógłbym żyć.
W końcu Sielpia Wielka. Stara osada z dawną hutą. Teraz przy zalewie tworzonym na Czarnej funkcjonuje ośrodek turystyczny. Akurat tego dnia rozgrywano maraton - z biegaczami mijaliśmy się po drodze na leśnych szutrach. Tu, nad zalewem, jest meta.
Ruszamy nieco już zmęczeni na południe, potem na wschód - jesteśmy na najdalszym krańcu pętli, którą mamy zamiar zatoczyć.
Zaczyna się walka. podjazdy. Niby nie wysokie, ale jednak długie. Lubię przyatakować taki podjazd ostrzej, utrzymać tempo, aż do zejścia.
Po paru wzniesieniach jesteśmy dobrze nabuzowani kwasem mlekowym. W jednej wsi, już niedaleko od auta, na rzece organizujemy Misie-Patysie. Świetna zabawa.
Na koniec trafia nam się jeszcze kilkukilometrowa przeprawa przez las po wyboistej, błotnej drodze. Na mapie asfalt jest, ale w terenie ktoś go zwinął.
Tuż przed wsią z samochodem. Ogromny pomnik. Na początku wojny Niemcy wymordowali ponad 200 mężczyzn w tym miejscu. Wszystkich z jednej wsi. Nagrobki - ojcowie, synowie, dziadkowie (to po datach widać) leżą koło siebie.
Świętokrzyska ziemia nasączona jest historią jak gąbka.
110 kilometrów w kołach i jesteśmy przy aucie.
czwartek, 13 maja 2010
Dwie pętle
Po Łazienkach z kolegą Wojtkiem. Spotykamy posła Schetynę. Też biega, ale w jakimś takim grubym, czerwonym dresie. Nawet sam pierwszy machnął w ramach pozdrowienia.
ok. 58'.
ok. 58'.
środa, 12 maja 2010
wtorek, 11 maja 2010
Rowerek
Przekręciłem w niezmiernie lajtowym tempie ok. 33 km nad Zalewem Sulejowskim.
Wspaniała okolica - woda, las, nawet skały - chyba jedyne na Mazowszu.
Całość w nieco błotnistym terenie, a ja na cieniutkich oponkach. Przygodowo.
Wspaniała okolica - woda, las, nawet skały - chyba jedyne na Mazowszu.
Całość w nieco błotnistym terenie, a ja na cieniutkich oponkach. Przygodowo.
niedziela, 9 maja 2010
Półmaraton Kurpiowski - gratuluję J.M.
Z Panią J.M. oraz kolegą Adrianem wybraliśmy się do Ostrołęki na Półmaraton Kurpiowski.
Dla mnie to był start na zasadzie nakręcenia kilometrów, rozwoju wytrzymałości, okiełznania 21 km, tak by biegać je w psychicznym komforcie. Pani J.M. postanowiła złamać 1 55'. To świetnie zgrywało się z moim celem, więc postanowiłem odegrać rolę zająca.
Półmaraton z niewielką obsadą. Wystartowało chyba 215 osób. 5 kółek po nieco ponad 4 km. Trasa płaska.
Zakładaliśmy biec równym tempem całość - po 5'27'' na kilometr, co w efekcie miało dać 1 54'28'' na koniec.
Pierwsze kółko (nieco dłuższe od pozostałych, bo start ostry nie w miejscu mety) poszło nam dobrze. Na 5. km (który był w 1/4 drugiego kółka) nadrobiliśmy 30'' do zakładanego czasu (27'15'').
10. km (trecie kółko) musieliśmy przekroczyć z czasem 54'31''. Przyspieszyliśmy nieco. Biegło się dobrze. Pani J.M. silna. Nadrobiliśmy minutę (!) do zakładanego czasu.
Super. Jednak Pani J.M. zaczęła źle wyglądać. Weszła w niezbyt silną zadyszkę, zrobiła się czerwona. Wolniej! Wolniej! Było dosyć ciepło, więc zacząłem się polewać wodą i zasugerowałem to J.M. Trasę już znaliśmy doskonale, szybko mijały kilometry, mieliśmy minutę nadróbki, ale to dopiero połowa biegu, więc trzeba było uważać.
Odpuściliśmy. W zwolnionym tempie dotarliśmy do 15. km. Utrzymaliśmy minutę nadróbki do zakładanego czasu. Dobrze. Wtedy uznałem, że Pani J.M. ma złamanie 1 55' w kieszeni, ale jednak nie ma co mówić hop...
Jeszcze 6 kilometrów, niby mało, ale właśnie teraz, pod koniec, jest przecież najtrudniej. Sam też już odczuwałem trudy tego biegu. Staraliśmy się jednak utrzymać tempo, a kiedy wbiegliśmy na ostatnie kółko, motywowałem nas gadając nieco, choć zadyszka nie pozwalała mi za bardzo się rozkręcić.
Kolega Adrian odskoczył nam. w połowie ostatniej pętli lecieliśmy jak na skrzydłach. Na 20. km zorientowałem się, że nie tylko nowy rekord życiowy w półmaratonie Pani J.M. ma w kieszeni, ale naprawdę możemy wykręcić niezły czas.
- Dawaj! Dawaj! - nawoływałem.
Przed ostatnią prostą, która miała ze trzysta metrów, krzyknąłem coś w stylu: - Idziemy na zabój. Złamiemy 1 53'!
To był naprawdę sprint, w moim przypadku na koślawych nogach, bo zaczęły mnie łapać skurcze (pierwszy raz w życiu na biegu - dwugłowe ud - to chyba od basenu).
Lecieliśmy ostatkiem sił, ale z jaką prędkością!!!
Pani J.M. wpadła pierwsza na metę.
Czas: 1 52'45''.
Ja tuż za nią.
Cóż za swawola!!! Padliśmy na trawę szczęśliwi. Pięknie to załatwiliśmy.
Oto relacja Pani J.M.
Gratuluję.
Dla mnie to był start na zasadzie nakręcenia kilometrów, rozwoju wytrzymałości, okiełznania 21 km, tak by biegać je w psychicznym komforcie. Pani J.M. postanowiła złamać 1 55'. To świetnie zgrywało się z moim celem, więc postanowiłem odegrać rolę zająca.
Półmaraton z niewielką obsadą. Wystartowało chyba 215 osób. 5 kółek po nieco ponad 4 km. Trasa płaska.
Zakładaliśmy biec równym tempem całość - po 5'27'' na kilometr, co w efekcie miało dać 1 54'28'' na koniec.
Pierwsze kółko (nieco dłuższe od pozostałych, bo start ostry nie w miejscu mety) poszło nam dobrze. Na 5. km (który był w 1/4 drugiego kółka) nadrobiliśmy 30'' do zakładanego czasu (27'15'').
10. km (trecie kółko) musieliśmy przekroczyć z czasem 54'31''. Przyspieszyliśmy nieco. Biegło się dobrze. Pani J.M. silna. Nadrobiliśmy minutę (!) do zakładanego czasu.
Super. Jednak Pani J.M. zaczęła źle wyglądać. Weszła w niezbyt silną zadyszkę, zrobiła się czerwona. Wolniej! Wolniej! Było dosyć ciepło, więc zacząłem się polewać wodą i zasugerowałem to J.M. Trasę już znaliśmy doskonale, szybko mijały kilometry, mieliśmy minutę nadróbki, ale to dopiero połowa biegu, więc trzeba było uważać.
Odpuściliśmy. W zwolnionym tempie dotarliśmy do 15. km. Utrzymaliśmy minutę nadróbki do zakładanego czasu. Dobrze. Wtedy uznałem, że Pani J.M. ma złamanie 1 55' w kieszeni, ale jednak nie ma co mówić hop...
Jeszcze 6 kilometrów, niby mało, ale właśnie teraz, pod koniec, jest przecież najtrudniej. Sam też już odczuwałem trudy tego biegu. Staraliśmy się jednak utrzymać tempo, a kiedy wbiegliśmy na ostatnie kółko, motywowałem nas gadając nieco, choć zadyszka nie pozwalała mi za bardzo się rozkręcić.
Kolega Adrian odskoczył nam. w połowie ostatniej pętli lecieliśmy jak na skrzydłach. Na 20. km zorientowałem się, że nie tylko nowy rekord życiowy w półmaratonie Pani J.M. ma w kieszeni, ale naprawdę możemy wykręcić niezły czas.
- Dawaj! Dawaj! - nawoływałem.
Przed ostatnią prostą, która miała ze trzysta metrów, krzyknąłem coś w stylu: - Idziemy na zabój. Złamiemy 1 53'!
To był naprawdę sprint, w moim przypadku na koślawych nogach, bo zaczęły mnie łapać skurcze (pierwszy raz w życiu na biegu - dwugłowe ud - to chyba od basenu).
Lecieliśmy ostatkiem sił, ale z jaką prędkością!!!
Pani J.M. wpadła pierwsza na metę.
Czas: 1 52'45''.
Ja tuż za nią.
Cóż za swawola!!! Padliśmy na trawę szczęśliwi. Pięknie to załatwiliśmy.
Oto relacja Pani J.M.
Gratuluję.
piątek, 7 maja 2010
Pięćdziesiątki
Tym razem na Warszawiankę.
Staram się pływać 50 bez przerw. Po każdej robię minutę przerwy. Nie wiem ile ich wykonałem, chyba razem wyszło 600 metrów. Tak czy inaczej - tę odległość pokonuję na 10-12 oddechów. Raz chyba udało mi się zejść do 9. Za każdym razem po 7 oddechach zatyka mnie. Czemu? Brak formy pływackiej, coś nie tak z rytmem oddechu? Nie wiem. Trenuję, to da w końcu efekty.
Staram się pływać 50 bez przerw. Po każdej robię minutę przerwy. Nie wiem ile ich wykonałem, chyba razem wyszło 600 metrów. Tak czy inaczej - tę odległość pokonuję na 10-12 oddechów. Raz chyba udało mi się zejść do 9. Za każdym razem po 7 oddechach zatyka mnie. Czemu? Brak formy pływackiej, coś nie tak z rytmem oddechu? Nie wiem. Trenuję, to da w końcu efekty.
czwartek, 6 maja 2010
Do roboty!
Czas wziąć się poważnie za pływanie.
Pływalnia Wodnik. Postanawiam działać systematycznie. Wykonuję set 4x25 metrów, pomiędzy basenami 5 oddechów przy brzegu. Po secie - 2 minuty przerwy.
Wykonuję 7 takich setów. co daje 700 metrów. Dokładam do tego 125 metrów rozgrzewki i schłodzenia.
Muszę skracać odpoczynki, żeby połączyć pływanie w ciąg.
Pływalnia Wodnik. Postanawiam działać systematycznie. Wykonuję set 4x25 metrów, pomiędzy basenami 5 oddechów przy brzegu. Po secie - 2 minuty przerwy.
Wykonuję 7 takich setów. co daje 700 metrów. Dokładam do tego 125 metrów rozgrzewki i schłodzenia.
Muszę skracać odpoczynki, żeby połączyć pływanie w ciąg.
wtorek, 4 maja 2010
poniedziałek, 3 maja 2010
Ostro
Pojeździłem na rowerze.
Po fakcie lekko mnie ścięło. Cóż.
W jedną stronę pod wiatr, w drugą z wiatrem i to tak, że momentami rozkręcałem na 38 km/godz. po płaskim.
Dystans: 52,5 km
Czas: 1 59' 19''
Prędkość śr.: 26,4 km/godz.
To duża różnica z wcześniejszą przejażdżką po tej samej trasie. A wtedy też przecież było pod wiatr. Chyba lekko się przeciążyłem.
Po fakcie lekko mnie ścięło. Cóż.
W jedną stronę pod wiatr, w drugą z wiatrem i to tak, że momentami rozkręcałem na 38 km/godz. po płaskim.
Dystans: 52,5 km
Czas: 1 59' 19''
Prędkość śr.: 26,4 km/godz.
To duża różnica z wcześniejszą przejażdżką po tej samej trasie. A wtedy też przecież było pod wiatr. Chyba lekko się przeciążyłem.
niedziela, 2 maja 2010
14 ruchów i po odpoczynku
Znów basen. Znów Wodnik.
Czasem obserwuję pływaków na torach obok. Mielą wodę rękami, nogami wywołują fontanny, niczym wieloryby wypuszczające pianę na 20 metrów ponad lustro wody. Widać w tym wszystkim dużo wysiłku. Ile energii musi kosztować to ciągłe wyjmowanie i wkładanie rąk do wody. Niektórzy prostują rękę jeszcze przed zetknięciem z wodą - jakby chcieli sięgnąć najdalej jak się da, do końca basenu i - plask - walą taką wyciągnięta ręką płasko w lustro. To chyba nie zwiększa ich prędkości.
Czasem, wręcz od początku pracy nad kraulem, przyglądam się takim pływakom, bo tak właśnie nie chcę pływać. Liczę ich ruchy - pływackie kroki - na jedną długość 25-metrowego basenu. Ile tego wychodzi? 25, a u niektórych nawet 30! Machnięć obiema rękami.
Od razu przypominają mi się słowa Terry'ego Laughlina, twórcy Total Immersion. Odszukuję je w książce:
"Moja pływacka strategia w koledżu przypominała nakręcaną zabawkę do wanny. Jak tylko ręka dotyka powierzchni wody, trzeba ją zagłębić i ciągnąć do tyłu. Niestety w ten sposób bardzo mało czasu spędzałem z jedną ręką wyprostowaną przed sobą. Moje ruchy były krótkie i to widać. Jedna długość basenu oznaczała dla mnie 24 do 25 ruchów, a teraz, kiedy mam już ponad pięćdziesiąt lat, wykonuję tylko 14-15 ruchów. Szybkie ruchy utrudniały szybkie pływanie."
Jedna z najważniejszych rzeczy, którą wpoiłem sobie do głowy podczas nauki kraula, to fakt, że im mniej ruchów wykonujesz, tym mniej się męczysz i... dalej płyniesz. Bez wchodzenia w szczegóły, ale kwestia zmęczenia jest oczywista, natomiast większa prędkość wiąże się z większą opływowością (dobre słowo do zagadnień pływania).
Tak czy inaczej. Zwykle, gdy wskakuje do basenu, pokonuję 25. przy 17 ruchach, robiąc 5 wdechów (co trzy kroki jeden). Dziś udało mi się zejść do 14 kroków i 4 wdechów. I to nie odbijając się od ściany na początku.
Policzmy. Człowiek, który machnie 25 razy na 25 metrów przepływa przy każdym ruchu metr. Ja, wykonując 14 machnięć, przy każdym ruchu przepływam 1,78 metra. Gdybym wykonał 25 ruchów, przepłynąłbym 44,5 metra.
Nie, nie chodzi o to, że pływam już jak Laughlin. Chodzi o to, że doświadczam momentami uczucia szybowania w wodzie. I to jest najważniejsze.
Dziś przepłynąłem łącznie 800 metrów. Oczywiście po każdej długości zatrzymywałem się i łapałem oddech. Nie męczę się bardzo, ale żeby pokonać 800 metrów w ciągu, jeszcze trochę wody w systemie oczyszczającym Wodnika przepłynie.
Dziś koniec tygodnia odpoczynkowego.
Trzy razy byłem na basenie, raz biegałem przez niecałe 55 minut.
Teraz znów dwa tygodnie ostrzej.
Czasem obserwuję pływaków na torach obok. Mielą wodę rękami, nogami wywołują fontanny, niczym wieloryby wypuszczające pianę na 20 metrów ponad lustro wody. Widać w tym wszystkim dużo wysiłku. Ile energii musi kosztować to ciągłe wyjmowanie i wkładanie rąk do wody. Niektórzy prostują rękę jeszcze przed zetknięciem z wodą - jakby chcieli sięgnąć najdalej jak się da, do końca basenu i - plask - walą taką wyciągnięta ręką płasko w lustro. To chyba nie zwiększa ich prędkości.
Czasem, wręcz od początku pracy nad kraulem, przyglądam się takim pływakom, bo tak właśnie nie chcę pływać. Liczę ich ruchy - pływackie kroki - na jedną długość 25-metrowego basenu. Ile tego wychodzi? 25, a u niektórych nawet 30! Machnięć obiema rękami.
Od razu przypominają mi się słowa Terry'ego Laughlina, twórcy Total Immersion. Odszukuję je w książce:
"Moja pływacka strategia w koledżu przypominała nakręcaną zabawkę do wanny. Jak tylko ręka dotyka powierzchni wody, trzeba ją zagłębić i ciągnąć do tyłu. Niestety w ten sposób bardzo mało czasu spędzałem z jedną ręką wyprostowaną przed sobą. Moje ruchy były krótkie i to widać. Jedna długość basenu oznaczała dla mnie 24 do 25 ruchów, a teraz, kiedy mam już ponad pięćdziesiąt lat, wykonuję tylko 14-15 ruchów. Szybkie ruchy utrudniały szybkie pływanie."
Jedna z najważniejszych rzeczy, którą wpoiłem sobie do głowy podczas nauki kraula, to fakt, że im mniej ruchów wykonujesz, tym mniej się męczysz i... dalej płyniesz. Bez wchodzenia w szczegóły, ale kwestia zmęczenia jest oczywista, natomiast większa prędkość wiąże się z większą opływowością (dobre słowo do zagadnień pływania).
Tak czy inaczej. Zwykle, gdy wskakuje do basenu, pokonuję 25. przy 17 ruchach, robiąc 5 wdechów (co trzy kroki jeden). Dziś udało mi się zejść do 14 kroków i 4 wdechów. I to nie odbijając się od ściany na początku.
Policzmy. Człowiek, który machnie 25 razy na 25 metrów przepływa przy każdym ruchu metr. Ja, wykonując 14 machnięć, przy każdym ruchu przepływam 1,78 metra. Gdybym wykonał 25 ruchów, przepłynąłbym 44,5 metra.
Nie, nie chodzi o to, że pływam już jak Laughlin. Chodzi o to, że doświadczam momentami uczucia szybowania w wodzie. I to jest najważniejsze.
Dziś przepłynąłem łącznie 800 metrów. Oczywiście po każdej długości zatrzymywałem się i łapałem oddech. Nie męczę się bardzo, ale żeby pokonać 800 metrów w ciągu, jeszcze trochę wody w systemie oczyszczającym Wodnika przepłynie.
Dziś koniec tygodnia odpoczynkowego.
Trzy razy byłem na basenie, raz biegałem przez niecałe 55 minut.
Teraz znów dwa tygodnie ostrzej.
piątek, 30 kwietnia 2010
Skomplikowane
Dziś się znów wypluskałem.
Pomimo pływania stylowo, wciąż pracuję nad techniką. Przede wszystkim muszę dopracowac branie oddechów na lewą stronę. To czy zachłysnę się wodą, czy wezmę pełnowartościwy haust powietrza zależy od ułożenie prawej ręki. Musi być nieco poza linią ciała. We właściwym miejscu. Inaczej gnę się w biodrach, wychylam klatkę, za szybko spływam pod wodę.
Z prawą stroną też bywa nie najlepiej. Przez to, że niedotleniam się na lewej, muszę brać z prawej więcej powietrza, a to skutkuje dłuższym pozostawaniem z ustami ponad wodą. I co z tego wynika? A no to, że weszła mi już w nawyk tak duża rotacja ciała, że potem tracę energię na odwrócenie w drugą stronę. To strasznie spowalnia.
Tak więc kluczem jest ułożenie prawej ręki przy nabieraniu powietrza z lewej strony.
Skomplikowane.
Pomimo pływania stylowo, wciąż pracuję nad techniką. Przede wszystkim muszę dopracowac branie oddechów na lewą stronę. To czy zachłysnę się wodą, czy wezmę pełnowartościwy haust powietrza zależy od ułożenie prawej ręki. Musi być nieco poza linią ciała. We właściwym miejscu. Inaczej gnę się w biodrach, wychylam klatkę, za szybko spływam pod wodę.
Z prawą stroną też bywa nie najlepiej. Przez to, że niedotleniam się na lewej, muszę brać z prawej więcej powietrza, a to skutkuje dłuższym pozostawaniem z ustami ponad wodą. I co z tego wynika? A no to, że weszła mi już w nawyk tak duża rotacja ciała, że potem tracę energię na odwrócenie w drugą stronę. To strasznie spowalnia.
Tak więc kluczem jest ułożenie prawej ręki przy nabieraniu powietrza z lewej strony.
Skomplikowane.
czwartek, 29 kwietnia 2010
Poranne Łazienki
Dla odmiany, zamiast odwiedzić mniej lub bardziej dziko rosnący Las Kabacki wybraliśmy się z kolegą Wojtkiem do przyzwoicie utrzymanych Łazienek.
Cóż za miejsce do biegania! Dostojne, poważne, historyczne. Bieg nabrał innego wymiaru, choć przez cały czas debatowaliśmy o przyziemnościach.
54'40''.
Cóż za miejsce do biegania! Dostojne, poważne, historyczne. Bieg nabrał innego wymiaru, choć przez cały czas debatowaliśmy o przyziemnościach.
54'40''.
środa, 28 kwietnia 2010
Wodnik Szuwarek
Skoro 50 to za dużo - 25 jest w sam raz. Zaliczyłem dziś pływanko na Wodniku. Taka długość niecki pozwala mi pływać z mentalną swobodą, nie napinać się, że nie dam rady dopłynąć do drugiego brzegu. Tak więc skupiając się na technice, pracuję jednak cały czas nad wytrzymałością w wodzie. A to, mam nadzieję, zaprowadzi mnie z powrotem na basen 50-metrowy. A potem może nawet na baseny naturalne o długościach niezmierzonych.
poniedziałek, 26 kwietnia 2010
Za dużo
50 metrów to za dużo na raz. Dziś po raz drugi się o tym przekonałem na Warszawiance.
Pokonuję je na 12-14 oddechów, co trzeci krok, ale koło 8 oddechu zwykle zaczyna mnie zatykać. Brakuje tchu. Muszę się trochę rozpływać na 25-metrowym basenie. Skracać przerwy pomiędzy kolejnymi długościami. Na razie na 50. nie mam czego szukać.
Pokonuję je na 12-14 oddechów, co trzeci krok, ale koło 8 oddechu zwykle zaczyna mnie zatykać. Brakuje tchu. Muszę się trochę rozpływać na 25-metrowym basenie. Skracać przerwy pomiędzy kolejnymi długościami. Na razie na 50. nie mam czego szukać.
niedziela, 25 kwietnia 2010
Podsumowanie tygodni 21. i 20.
Żeby się nieco zmotywować, postanowiłem podsumowywać tygodnie do startu.
Zakładałem: 6 wyjść na basen, 5 godzin na rowerze, 5 biegania
Pływanie: 5 razy basen. Każde wejście na basen będę na razie liczyć pojedynczo - zanim zacznę liczyć przepłynięte metry (kilometry?)
Bieganie: 5 treningów. Nieco ponad 4 25'. Dystans ok. 45 km
Rower: 2 razy był grany. Czas: 3 50'. Dystans 80 km.
Wyszło trochę mniej w stosunku do założeń, ale i tak jestem zadowolony. Po dwóch tygodniach dość intensywnego ruszania się, czułem się zmęczony.
Kolejny tydzień - odpoczynkowy.
Zostało 19 tygodni do startu.
Zakładałem: 6 wyjść na basen, 5 godzin na rowerze, 5 biegania
Pływanie: 5 razy basen. Każde wejście na basen będę na razie liczyć pojedynczo - zanim zacznę liczyć przepłynięte metry (kilometry?)
Bieganie: 5 treningów. Nieco ponad 4 25'. Dystans ok. 45 km
Rower: 2 razy był grany. Czas: 3 50'. Dystans 80 km.
Wyszło trochę mniej w stosunku do założeń, ale i tak jestem zadowolony. Po dwóch tygodniach dość intensywnego ruszania się, czułem się zmęczony.
Kolejny tydzień - odpoczynkowy.
Zostało 19 tygodni do startu.
sobota, 24 kwietnia 2010
Boksze
W weekend odwiedziłem kolegę, który porzucił stolicę na rzecz Suwalszczyzny.
W pięknych okolicznościach przyrody, wśród pagórków wokół jeziora Boksze wykonałem przebieżkę trwającą dokładnie 1 04'.
W pięknych okolicznościach przyrody, wśród pagórków wokół jeziora Boksze wykonałem przebieżkę trwającą dokładnie 1 04'.
piątek, 23 kwietnia 2010
Ruchy dwa
I znów tak wyszło.
Rano umówiłem się z kolegą Wojtkiem i kolegą Arturem na Kabatach.
56'29''
Bieg z pogaduchami przez całą drogę. To lubię.
Wieczorem z panią J.M. udaliśmy się na Warszawiankę.
Bałem się tego basenu, jak diabeł święconej wody.
I rzecz jasna - pierwsza próba i nie dałem rady przepłynąć całej długości na raz - musiałem wyjśc do pozycji, w której mogłem uspokoić oddech.
Ale! Po 4 czy 5 próbach - dałem radę.
Wspaniale. Mogę już na raz przełynąć 50 metrów. Muszę dołożyć do tego jeszcze tylko 1850 metrów i już będę kozak.
Rano umówiłem się z kolegą Wojtkiem i kolegą Arturem na Kabatach.
56'29''
Bieg z pogaduchami przez całą drogę. To lubię.
Wieczorem z panią J.M. udaliśmy się na Warszawiankę.
Bałem się tego basenu, jak diabeł święconej wody.
I rzecz jasna - pierwsza próba i nie dałem rady przepłynąć całej długości na raz - musiałem wyjśc do pozycji, w której mogłem uspokoić oddech.
Ale! Po 4 czy 5 próbach - dałem radę.
Wspaniale. Mogę już na raz przełynąć 50 metrów. Muszę dołożyć do tego jeszcze tylko 1850 metrów i już będę kozak.
wtorek, 20 kwietnia 2010
Dwa ruchy
Rano basen
Po południu - rower.
Tak, jakbym nie miał nic innego w życiu do roboty, tylko trenować.
Dystans: 30,5
śr. V.: 22,4
Czas: 1 22'
Na razie spokojnie ten rowerek - organizm trzeba wprowadzić w nowy rodzaj ruchu.
Po południu - rower.
Tak, jakbym nie miał nic innego w życiu do roboty, tylko trenować.
Dystans: 30,5
śr. V.: 22,4
Czas: 1 22'
Na razie spokojnie ten rowerek - organizm trzeba wprowadzić w nowy rodzaj ruchu.
poniedziałek, 19 kwietnia 2010
niedziela, 18 kwietnia 2010
ba, ba, basen
Czkawką będzie mi się odbijał, ale młócę wodę. I jest to przyjemne.
na razie nie ma co liczyć przepłyniętych odległości, czasów itd. Na razie, trzeba walczyć, żeby poprawić jeszcze technikę, zbudować kondycję.
na razie nie ma co liczyć przepłyniętych odległości, czasów itd. Na razie, trzeba walczyć, żeby poprawić jeszcze technikę, zbudować kondycję.
sobota, 17 kwietnia 2010
Bajk - a
Ubóstwiam jazdę na bajku, a szczególnie na moim bajku.
Z panią J.M. pojechaliśmy na rozpoznanie atakiem traski, na której będziemy szlifować formę.
w jedną stronę jechało się wspaniale, w drugą - pod wiatr. Męka. wyszedł raczej trening siły niż przjeżdżka na początek sezonu.
Dystans: 53,1
Śr.V.: 21,5
Czas: 2 27'
Z panią J.M. pojechaliśmy na rozpoznanie atakiem traski, na której będziemy szlifować formę.
w jedną stronę jechało się wspaniale, w drugą - pod wiatr. Męka. wyszedł raczej trening siły niż przjeżdżka na początek sezonu.
Dystans: 53,1
Śr.V.: 21,5
Czas: 2 27'
piątek, 16 kwietnia 2010
Pętelka
Standardowa pętelka (ok. 6.5 km) biegiem. na spokojnie. Zobaczyć, czy nogi już wróciły do siebie. Mam wrażenie, że krok narciarski, hamowany pulkami, dobrze zrobił mięśniom nóg - po prostu ostre pakowanie w naturalnej siłowni.
Czas - nie rewelacyjny, bo na spijanie śmietanki z sankowego treningu siłowego przyjdzie jeszcze czas - 36'10''.
Czas - nie rewelacyjny, bo na spijanie śmietanki z sankowego treningu siłowego przyjdzie jeszcze czas - 36'10''.
czwartek, 15 kwietnia 2010
Wodnik
Basen Wodnik na Gocławiu - całkiem mi podpasował. Blisko, tanio i luźno.
Próbuję pływać dwa baseny na raz - ale idzie mi marnie. więc po jednym, po jednym, po jednym...
Próbuję pływać dwa baseny na raz - ale idzie mi marnie. więc po jednym, po jednym, po jednym...
wtorek, 13 kwietnia 2010
Przebieżka
Z panią J.M. udaliśmy się na przebieżkę w stronę Wisły.
Jej, jakie ciężkie nogi. Nie odpoczęły po narciarskich ekscesach, więc nieco skracamy dystans. wyszło 47'02''.
Jej, jakie ciężkie nogi. Nie odpoczęły po narciarskich ekscesach, więc nieco skracamy dystans. wyszło 47'02''.
poniedziałek, 12 kwietnia 2010
Do roboty
Do STARTU pozostało 21 tygodni, więc czas ostro zabrac się do roboty.
W niedzielę nastąpił powrót z wycieczki, a poniedziałek - na basen.
Idzie dobrze. Pływam sobie 25-metrowe odcinki. I tak trzymać.
W niedzielę nastąpił powrót z wycieczki, a poniedziałek - na basen.
Idzie dobrze. Pływam sobie 25-metrowe odcinki. I tak trzymać.
czwartek, 8 kwietnia 2010
Z notatnika pseudopolarnika - 5.
Dzień ostatni. Kuchenki padły, więc chyba musimy się wycofać w jednym skoku do naszego Wieloryba - czyli samochodu.
Stąd, z Marbu, przez Kalhovd, to nieco ponad 40 kilometrów.
Trochę przeraża mnie ta odległość.Nogi obolałe, skóra pozdzierana, twarz pali, spręż już nie ten.Pod koniec dnia trzeba liczyć się z cierpieniem. I było na prawdę przygodowo.
Zwijamy się i startujemy. Pogoda - jak zwykle. Widoczność marna. Szusujemy wzdłuż patyków. Do Kalhovd mamy ok. 22 km.
Na którymś postoju widzimy, że podąża za nami ktoś. Za chwilę, coraz wyraźniej widać, że to grupa. Kolejny postój i mija nas jeden rządek ludzi, drugi, a potem jeszcze trzeci. Mniej więcej 30-35 osób. Tłum na pustkowiu!Szusujemy za nimi. Idą nieco inną drogą, niż planowaliśmy. Ale dobrze - omijają góry.
Po kilku kilometrach trzy grupy i my - wszystko się wymieszało. Nieustanne mijanie, wyprzedzanie, odpoczywanie, pozdrawianie. Ludzie idą z plecakami - my z pulkami, więc jesteśmy nieco wolniejsi, choć i tak niektórych wyprzedzamy.
W pewnym momencie od reszty odstaje jeden z narciarzy - ewidentnie norweski żołnierz. W mundurze, z wojskowym plecakiem, a jeden z jego kumpli ma nawet zimowy kamuflaż - białą bluzę i spodnie.Zagaduję go. Opowiada, że rzeczywiście są z wojska i teraz podłączyli się do brytyjskich Royal Marines i wędrują razem z nimi. To ci anglicy - klapki, herbatki - których spotkaliśmy w Rauhelleren parę dni wcześniej.Norweg rozprawia z dumą, jaką to mają wspaniałą wspólną historię - Brytyjczycy szkolili Norweskich komandosów do desantu na fabrykę ciężkiej wody, którą Niemcy prowadzili w czasie II wojny światowej w pobliskim Rjukan. Norwedzy, skrywając się na płaskowyżu, zaatakowali fabrykę i pokrzyżowali budowę bomby atomowej.Wracamy na śnieg. Jest mozół. Idziemy inną drogą, więc nie wiem, kiedy dojdziemy do schroniska, a widocznośc, jak wiadomo, marna.
I tu zaczyna się największa nauka tego wyjazdu. Trzeba było łazić pięć dni, żeby doprowadzić się na skraj. Wyjrzeć za krawędź. Dokonać odkrycia...
Zaczyna się od tego, że człowiek sobie coś ustawi w głowie. Dajmy na to - do schroniska powinno być jeszcze jakieś godzina marszu. Jakieś cztery kilometry. Patrzysz sobie na GPS-a, kalkulujesz, że to za tą górą. Utwierdzasz się w swoich przekonaniach, aż w końcu są one tak ugruntowane w Twojej głowie jak fakt, że słońce wstaje i zachodzi codziennie.
więc kiedy mija 50 minut, a schroniska ani widu, ani słychu, pojawia się nie pokój. Po kolejnych 30 minutach - jest rozdrażnienie. Po drugiej godzinie marszu - pojawia się u mnie wściekłość. Jestem tak wnerwiony, że pluję jadem do około. Jestem do białości rozpalony. Klnę na śnieg, sanki, kurtkę, gogle, schronisko, góry, własne głupie pomysły. Najgorzej mają ci, którzy są w pobliżu ze mną. A biedna pani J.M. jest tu jedyną osobą. reszta się jakby rozpierzchła - jedni zostali z tyłu, inni popędzili do przodu. Oni też dostali w moich myślach odpowiednie wiązanki.
Taki stan mnie rozkłada, odbiera motywację. Najchętniej siadłbym na tyłku i poczekał, aż schronisko samo się zbliży. Mówiąc krótko - mam wszystko w czterech literach.
A skąd ten niemiły stan?
Z usztywnienia. Człowiek się nastawia, roi sobie w głowie jakieś nieprawdziwe rzeczy, a gdy się nie spełniają - dramat.
W końcu jednak Kalhovd wyłoniło się z mgły, a dotarcie do niego było jeszcze okupione ciągnięciem sanek pod całkiem stromą górkę.
W środku kawa i po zimnym, acz okraszonym śmietaną i borówkami gofrze.
Zbieramy się do wyjścia, a jeden z Anglików, z sumiastym wąsem, Royal Marine, dopytuje się, dokąd to się wybieramy. Wymieniamy nazwę miejscowości, ale nic mu to nie mówi. A ile to kilometrów. Dwadzieścia.
Na jego twarzy pojawia się mieszanka uczuć.
Zostawiamy żołnierza w stuporze i wychodzimy.Do Kalhovd dotarł wielki pług i dośnieżył całą drogę - na tutejszą tamę muszą dojechac jakieś maszyny. Na szczęście, śniegu jest tyle, że bez problemu możemy się tędy posuwać, choć czasem wyłaniają się duże placki żwiru. Nie mamy wyboru - dolina wiedzie jedna droga.
początkowo więc, jeszcze na wierzchowinie, ciągniemy pulki w sporym kanionie, wysokim czasem i na 3 metry, wyżłobionym w śniegu przez pług.
Robi się pikęnna pogoda. Po raz pierwszy widzimy tu słońce. Mgły odpływają. Jest ciepło, przyjemnie. Jednak godziny mijają powoli. wchodzimy w dolinę, do lasu. Zaczynam orientować się mniej więcej gdzie jesteśmy - pamiętam niektóre detale z podejścia.
W pewnym momencie pojawia się w głowie myśl - jeszcze gdzieś tak godzina marszu.
Mija godzina, a parkingu ani widu, ani słychu.
Pojawia się rozdrażnienie. Drzewa, pulki, żwir na drodze zaczynają mnie wnerwiać.
I nagle błysk - tylko nie to.
Tym razem - nauczony wcześniejszym doświadczeniem - obieram inną strategię.
To niesamowite, że w ciągu jednego dnia, doświadczam dwa razy tego samego stanu. Ale teraz mogę zareagować inaczej.
Koncentruję uwagę, odciągam ją od wszystkiego, co doprowadza mnie do szaleństwa.
Liczę kroki na prawą nogę - jeden, dwa, trzy.... dziewięćdziesiąt dziewięć, sto.
Liczę kroki na lewą nogę - jeden, dwa, trzy.... dziewięćdziesiąt dziewięć, sto.
Może to i idiotyczne, ale pomaga przetrwać.
Przeliczyłem tak kilka tysięcy. Tylko koncentracja, oszukanie własnego umysłu pomaga mi brnąć dalej. Pokonać tego dnia 41. kilometr, 42. kilometr.
A z tyłu pani J.M. idzie sobie jakby nigdy nic.
Wreszcie - koniec.
Uff.
Teraz pozostaje już tylko 2 tys. km do domu.
Stąd, z Marbu, przez Kalhovd, to nieco ponad 40 kilometrów.
Trochę przeraża mnie ta odległość.Nogi obolałe, skóra pozdzierana, twarz pali, spręż już nie ten.Pod koniec dnia trzeba liczyć się z cierpieniem. I było na prawdę przygodowo.
Zwijamy się i startujemy. Pogoda - jak zwykle. Widoczność marna. Szusujemy wzdłuż patyków. Do Kalhovd mamy ok. 22 km.
Na którymś postoju widzimy, że podąża za nami ktoś. Za chwilę, coraz wyraźniej widać, że to grupa. Kolejny postój i mija nas jeden rządek ludzi, drugi, a potem jeszcze trzeci. Mniej więcej 30-35 osób. Tłum na pustkowiu!Szusujemy za nimi. Idą nieco inną drogą, niż planowaliśmy. Ale dobrze - omijają góry.
Po kilku kilometrach trzy grupy i my - wszystko się wymieszało. Nieustanne mijanie, wyprzedzanie, odpoczywanie, pozdrawianie. Ludzie idą z plecakami - my z pulkami, więc jesteśmy nieco wolniejsi, choć i tak niektórych wyprzedzamy.
W pewnym momencie od reszty odstaje jeden z narciarzy - ewidentnie norweski żołnierz. W mundurze, z wojskowym plecakiem, a jeden z jego kumpli ma nawet zimowy kamuflaż - białą bluzę i spodnie.Zagaduję go. Opowiada, że rzeczywiście są z wojska i teraz podłączyli się do brytyjskich Royal Marines i wędrują razem z nimi. To ci anglicy - klapki, herbatki - których spotkaliśmy w Rauhelleren parę dni wcześniej.Norweg rozprawia z dumą, jaką to mają wspaniałą wspólną historię - Brytyjczycy szkolili Norweskich komandosów do desantu na fabrykę ciężkiej wody, którą Niemcy prowadzili w czasie II wojny światowej w pobliskim Rjukan. Norwedzy, skrywając się na płaskowyżu, zaatakowali fabrykę i pokrzyżowali budowę bomby atomowej.Wracamy na śnieg. Jest mozół. Idziemy inną drogą, więc nie wiem, kiedy dojdziemy do schroniska, a widocznośc, jak wiadomo, marna.
I tu zaczyna się największa nauka tego wyjazdu. Trzeba było łazić pięć dni, żeby doprowadzić się na skraj. Wyjrzeć za krawędź. Dokonać odkrycia...
Zaczyna się od tego, że człowiek sobie coś ustawi w głowie. Dajmy na to - do schroniska powinno być jeszcze jakieś godzina marszu. Jakieś cztery kilometry. Patrzysz sobie na GPS-a, kalkulujesz, że to za tą górą. Utwierdzasz się w swoich przekonaniach, aż w końcu są one tak ugruntowane w Twojej głowie jak fakt, że słońce wstaje i zachodzi codziennie.
więc kiedy mija 50 minut, a schroniska ani widu, ani słychu, pojawia się nie pokój. Po kolejnych 30 minutach - jest rozdrażnienie. Po drugiej godzinie marszu - pojawia się u mnie wściekłość. Jestem tak wnerwiony, że pluję jadem do około. Jestem do białości rozpalony. Klnę na śnieg, sanki, kurtkę, gogle, schronisko, góry, własne głupie pomysły. Najgorzej mają ci, którzy są w pobliżu ze mną. A biedna pani J.M. jest tu jedyną osobą. reszta się jakby rozpierzchła - jedni zostali z tyłu, inni popędzili do przodu. Oni też dostali w moich myślach odpowiednie wiązanki.
Taki stan mnie rozkłada, odbiera motywację. Najchętniej siadłbym na tyłku i poczekał, aż schronisko samo się zbliży. Mówiąc krótko - mam wszystko w czterech literach.
A skąd ten niemiły stan?
Z usztywnienia. Człowiek się nastawia, roi sobie w głowie jakieś nieprawdziwe rzeczy, a gdy się nie spełniają - dramat.
W końcu jednak Kalhovd wyłoniło się z mgły, a dotarcie do niego było jeszcze okupione ciągnięciem sanek pod całkiem stromą górkę.
W środku kawa i po zimnym, acz okraszonym śmietaną i borówkami gofrze.
Zbieramy się do wyjścia, a jeden z Anglików, z sumiastym wąsem, Royal Marine, dopytuje się, dokąd to się wybieramy. Wymieniamy nazwę miejscowości, ale nic mu to nie mówi. A ile to kilometrów. Dwadzieścia.
Na jego twarzy pojawia się mieszanka uczuć.
Zostawiamy żołnierza w stuporze i wychodzimy.Do Kalhovd dotarł wielki pług i dośnieżył całą drogę - na tutejszą tamę muszą dojechac jakieś maszyny. Na szczęście, śniegu jest tyle, że bez problemu możemy się tędy posuwać, choć czasem wyłaniają się duże placki żwiru. Nie mamy wyboru - dolina wiedzie jedna droga.
początkowo więc, jeszcze na wierzchowinie, ciągniemy pulki w sporym kanionie, wysokim czasem i na 3 metry, wyżłobionym w śniegu przez pług.
Robi się pikęnna pogoda. Po raz pierwszy widzimy tu słońce. Mgły odpływają. Jest ciepło, przyjemnie. Jednak godziny mijają powoli. wchodzimy w dolinę, do lasu. Zaczynam orientować się mniej więcej gdzie jesteśmy - pamiętam niektóre detale z podejścia.
W pewnym momencie pojawia się w głowie myśl - jeszcze gdzieś tak godzina marszu.
Mija godzina, a parkingu ani widu, ani słychu.
Pojawia się rozdrażnienie. Drzewa, pulki, żwir na drodze zaczynają mnie wnerwiać.
I nagle błysk - tylko nie to.
Tym razem - nauczony wcześniejszym doświadczeniem - obieram inną strategię.
To niesamowite, że w ciągu jednego dnia, doświadczam dwa razy tego samego stanu. Ale teraz mogę zareagować inaczej.
Koncentruję uwagę, odciągam ją od wszystkiego, co doprowadza mnie do szaleństwa.
Liczę kroki na prawą nogę - jeden, dwa, trzy.... dziewięćdziesiąt dziewięć, sto.
Liczę kroki na lewą nogę - jeden, dwa, trzy.... dziewięćdziesiąt dziewięć, sto.
Może to i idiotyczne, ale pomaga przetrwać.
Przeliczyłem tak kilka tysięcy. Tylko koncentracja, oszukanie własnego umysłu pomaga mi brnąć dalej. Pokonać tego dnia 41. kilometr, 42. kilometr.
A z tyłu pani J.M. idzie sobie jakby nigdy nic.
Wreszcie - koniec.
Uff.
Teraz pozostaje już tylko 2 tys. km do domu.
środa, 7 kwietnia 2010
Z notatnika pseudopolarnika - 4.
Długo nie mogę zasnąć. Czuję w nogach, że śnieg przysypuje powoli namiot.
Nasze schronienie ma specjalną konstrukcję - jest niezwykle odporne na wiatr, ustawione pod odpowiednim kątem - węższą stroną - może się opierać sporym wichurom.
Co wieczór wkopujemy je dość głęboko. Wiatr nam nie straszny raczej, ale jego łopotanie i podwiewanie śniegu pod tropik - to raczej nie są przyjemności. Dlatego lepiej wsadzić namiot w dziurę ze śniegu. To ma jednak swój minus. Niesiony wiatrem śnieg we wszelkich obniżeniach odkłada się. Zawirowanie wiatru, spadek prędkości i płatki śniegu opadają. Przez kilka godzin, na przykład podczas nocy, w każdym zagłębieniu zbierze się pryzma śniegu.
Przed zaszyciem się w namiocie, sprawdzamy prędkość wiatru. Ok. 35-38 km/godz. Niewiele. Wystarczająco jednak, żeby w nocy śnieg starał się zrównać nasze zagłębienie z resztą płaskowyżu. Co parę minut, nie mogąc zasnąć, sprawdzam ciężar śniegu zalegający na ściankach namiotu. Wokół nas powstaje śnieżny sarkofag. W końcu ok. 4 nad ranem czas na odśnieżanie. Wyjście z namiotu nastręcza trudności - do 3/4 wysokości nasza kopułka jest przysypana. Wypychanie śniegu nogami - stopy na tropik i pchanie na duża powierzchnię. Potem zamek w górę i do ud w ciężkim, mokrym śniegu - jest ok. 2,5 stopnia na plusie. 15 minut z łopatą i znów można wskoczyć do śpiwora.
Śnieg z wiatrem jednak pracują nieustannie. Pobudka o godz. 6. Efekt?
Namiot znów zasypany.
Zwijamy się. Poranek należy chyba do najgorszych. Widoczność na jakieś 100 metrów. Śnieg zacina po twarzy. Popylamy w stronę zamkniętego schroniska.
Tu ujawnia się jeszcze jeden podstęp płaskowyżu. Okazuje się, że pomimo chmur, słońca przecież nie wiedzieliśmy od początku wycieczki, mamy poparzone twarze. Pani J.M. ma na policzkach twardą skorupkę. Ja - usta popekane, nos ze strupem. Linomag na twarz i trudna rada. Można zasłonić się również bufem, ale wtedy gogle parują i nie widać już nic.
Dochodzimy do Lagaros. Kilka budynków na pustkowiu. Tu wieje najgorzej. Ok. 40 km/godz. Niby niewiele, ale czasem są silne podmuchy - jednak najważniejsze - efekt chłodzenia wiatrem. Temperatura - 3,5 na plusie. Z efektem chłodzenia - 3,5/4 na minusie.
Taktyka jest taka, że gdy człowiek ciągnie sanki - ciepło. Gdy się zatrzyma - zimno, bo pot się skrapla, ciągnie energię itd. więc na postoju koniecznie od razu trzeba wrzucić coś na siebie. My zakładamy eleganckie primalofty. Ale tu jest jeszcze dziwniej. Jest ciepło. Więc pod przeciwwiatrowymi kurtkami nie mamy prawie nic - cienkie podkoszulki. Gdy się człowiek zatrzyma - od razu ziąb.
Krótki postój i uciekamy z tego niezbyt przyjemnego miejsca. Wiatr pizga, widoczność marna, ciągniemy pod górę, ślad nie przetarty, buzie pieką od spalenizny. Ale bez przesady - to mimo wszystko jest przyjemne. Coorwod, May, London. Zew przygody. Chłopackie, dziecięce marzenia. Jest spełnienie.
Po 6 godzinach marszu (3 od startu do Lagaros, i kolejne trzy od Lagaros) spotykamy parę Norwegów. Państwo mają ok. 50. Idą sobie na nartach w tym pustkowiu, uśmiechnięci, zadowoleni, jakby wybrali się na spacer do parku. Gdzież nam ludziom z południa do twardych Norwegów. To co dla nas jest ekstremalne - choćby wycieczka na Hardangervidda, dla chodzącego po górach Norwega to śmiechowa wyprawa. Nic dziewnego, że ten naród wypuścił Nansena, Amundsena czy Liv Arnesen (pierwsza kobieta, która samotnie dotarła bez wsparcia do bieguna południowego). Dla niech ekstremalne jest to, co nie śniło się naszym filozofom.
Tak więc małżeństwo popyla sobie do Lagaros, bo w Norwegi, jeśli należysz do tamtejszego PTTK, masz klucze do wszystkich schronisk w całej Norwegii. Pewnie dojdą do Lagaros za trzy godziny, napalą w piecu i będą rozkoszować się swoją samotnością wśród gór.
My postanowiliśmy dotrzeć do Marbu. Dłużące się 4 godziny, z czego sporo zjazdów. Schronisko ma być tuż za każdym następnym zakrętem. Mozół, lekka udręka, nadmiar marszu - gdzie to schronisko? W końcu się pojawia. Tego dnia pokonaliśmy ciut ponad 32 km. Prawie 12 godzin w drodze. Ale to nie koniec.
Po rozbiciu obozu, w tym samym miejscu co poprzednio, okazuje się, że kuchenka padła. Nie chce palić. Czyszczenie, przedmuchiwanie, pokręcanie i naprawianie nie pomaga. Na szczęście mamy drugą - taką samą. Ale ta... również nie działa. Przyczyną może być jedynie zanieczyszczone paliwo, które... od paru dni jednak dobrze się spala. Teraz kuchenki gasną same z siebie. 1300 zł nadaje się na śmietnik. A to przecież najwyższa półka w takim sprzęcie.
Pokonani idziemy do schroniska prosić o wodę. Dobrze, że tu dziś dotarliśmy. W środku, nieco cuchnący, przyglądamy się kolacji przy świecach - to Anglicy, których spotkaliśmy wczoraj, świętują przebycie drogi przez góry. Jest tu również kilka innych ekip. Wygląda na to, że następnego dnia, wszyscy będziemy zmierzać w tę samą drogę - do Kalhovd.
Nasze schronienie ma specjalną konstrukcję - jest niezwykle odporne na wiatr, ustawione pod odpowiednim kątem - węższą stroną - może się opierać sporym wichurom.
Co wieczór wkopujemy je dość głęboko. Wiatr nam nie straszny raczej, ale jego łopotanie i podwiewanie śniegu pod tropik - to raczej nie są przyjemności. Dlatego lepiej wsadzić namiot w dziurę ze śniegu. To ma jednak swój minus. Niesiony wiatrem śnieg we wszelkich obniżeniach odkłada się. Zawirowanie wiatru, spadek prędkości i płatki śniegu opadają. Przez kilka godzin, na przykład podczas nocy, w każdym zagłębieniu zbierze się pryzma śniegu.
Przed zaszyciem się w namiocie, sprawdzamy prędkość wiatru. Ok. 35-38 km/godz. Niewiele. Wystarczająco jednak, żeby w nocy śnieg starał się zrównać nasze zagłębienie z resztą płaskowyżu. Co parę minut, nie mogąc zasnąć, sprawdzam ciężar śniegu zalegający na ściankach namiotu. Wokół nas powstaje śnieżny sarkofag. W końcu ok. 4 nad ranem czas na odśnieżanie. Wyjście z namiotu nastręcza trudności - do 3/4 wysokości nasza kopułka jest przysypana. Wypychanie śniegu nogami - stopy na tropik i pchanie na duża powierzchnię. Potem zamek w górę i do ud w ciężkim, mokrym śniegu - jest ok. 2,5 stopnia na plusie. 15 minut z łopatą i znów można wskoczyć do śpiwora.
Śnieg z wiatrem jednak pracują nieustannie. Pobudka o godz. 6. Efekt?
Namiot znów zasypany.
Zwijamy się. Poranek należy chyba do najgorszych. Widoczność na jakieś 100 metrów. Śnieg zacina po twarzy. Popylamy w stronę zamkniętego schroniska.
Tu ujawnia się jeszcze jeden podstęp płaskowyżu. Okazuje się, że pomimo chmur, słońca przecież nie wiedzieliśmy od początku wycieczki, mamy poparzone twarze. Pani J.M. ma na policzkach twardą skorupkę. Ja - usta popekane, nos ze strupem. Linomag na twarz i trudna rada. Można zasłonić się również bufem, ale wtedy gogle parują i nie widać już nic.
Dochodzimy do Lagaros. Kilka budynków na pustkowiu. Tu wieje najgorzej. Ok. 40 km/godz. Niby niewiele, ale czasem są silne podmuchy - jednak najważniejsze - efekt chłodzenia wiatrem. Temperatura - 3,5 na plusie. Z efektem chłodzenia - 3,5/4 na minusie.
Taktyka jest taka, że gdy człowiek ciągnie sanki - ciepło. Gdy się zatrzyma - zimno, bo pot się skrapla, ciągnie energię itd. więc na postoju koniecznie od razu trzeba wrzucić coś na siebie. My zakładamy eleganckie primalofty. Ale tu jest jeszcze dziwniej. Jest ciepło. Więc pod przeciwwiatrowymi kurtkami nie mamy prawie nic - cienkie podkoszulki. Gdy się człowiek zatrzyma - od razu ziąb.
Krótki postój i uciekamy z tego niezbyt przyjemnego miejsca. Wiatr pizga, widoczność marna, ciągniemy pod górę, ślad nie przetarty, buzie pieką od spalenizny. Ale bez przesady - to mimo wszystko jest przyjemne. Coorwod, May, London. Zew przygody. Chłopackie, dziecięce marzenia. Jest spełnienie.
Po 6 godzinach marszu (3 od startu do Lagaros, i kolejne trzy od Lagaros) spotykamy parę Norwegów. Państwo mają ok. 50. Idą sobie na nartach w tym pustkowiu, uśmiechnięci, zadowoleni, jakby wybrali się na spacer do parku. Gdzież nam ludziom z południa do twardych Norwegów. To co dla nas jest ekstremalne - choćby wycieczka na Hardangervidda, dla chodzącego po górach Norwega to śmiechowa wyprawa. Nic dziewnego, że ten naród wypuścił Nansena, Amundsena czy Liv Arnesen (pierwsza kobieta, która samotnie dotarła bez wsparcia do bieguna południowego). Dla niech ekstremalne jest to, co nie śniło się naszym filozofom.
Tak więc małżeństwo popyla sobie do Lagaros, bo w Norwegi, jeśli należysz do tamtejszego PTTK, masz klucze do wszystkich schronisk w całej Norwegii. Pewnie dojdą do Lagaros za trzy godziny, napalą w piecu i będą rozkoszować się swoją samotnością wśród gór.
My postanowiliśmy dotrzeć do Marbu. Dłużące się 4 godziny, z czego sporo zjazdów. Schronisko ma być tuż za każdym następnym zakrętem. Mozół, lekka udręka, nadmiar marszu - gdzie to schronisko? W końcu się pojawia. Tego dnia pokonaliśmy ciut ponad 32 km. Prawie 12 godzin w drodze. Ale to nie koniec.
Po rozbiciu obozu, w tym samym miejscu co poprzednio, okazuje się, że kuchenka padła. Nie chce palić. Czyszczenie, przedmuchiwanie, pokręcanie i naprawianie nie pomaga. Na szczęście mamy drugą - taką samą. Ale ta... również nie działa. Przyczyną może być jedynie zanieczyszczone paliwo, które... od paru dni jednak dobrze się spala. Teraz kuchenki gasną same z siebie. 1300 zł nadaje się na śmietnik. A to przecież najwyższa półka w takim sprzęcie.
Pokonani idziemy do schroniska prosić o wodę. Dobrze, że tu dziś dotarliśmy. W środku, nieco cuchnący, przyglądamy się kolacji przy świecach - to Anglicy, których spotkaliśmy wczoraj, świętują przebycie drogi przez góry. Jest tu również kilka innych ekip. Wygląda na to, że następnego dnia, wszyscy będziemy zmierzać w tę samą drogę - do Kalhovd.
wtorek, 6 kwietnia 2010
Z notatnika pseudopolarnika - 3.
Poranek na podobnych wycieczkach zwykle wygląda tak samo. Człowiek ledwo oko otworzy, wychyli głowę z puchowej mumii, już mu zimno. Trzeba nakopać śniegu do garnka, rozpalić kuchenkę i wsłuchiwać się w szumiący palnik przez godzinę czy dłużej. Zanim śnieg się roztopi, a potem woda się zagotuje, upływa dużo czasu. A tu przecież jest ciepło, a nie 20 stopni na minusie. Potem trzeba zasypać śniadanie do menażki i zalać je wrzątkiem. Jeszcze dwa litry wody do dwóch termosów i gotowanie skończone. Zaraz trzeba będzie wychynąć z namiotu i spakować cały majdan.
Trudności z oceną odległości i nawigacją dziś ujawniły się na starcie. Poprzedniego dnia, siedząc na werandzie w schronisku, oceniałem, że szlak wiedzie pewną doliną. Zwykle nie mam problemów z orientacją w terenie. Okazało się oczywiście, że nasza droga biegnie w inną stronę. Nawet kompas nie pomaga.
Mozolnie pniemy się pod przełęcz. Potem wychodzimy na wierzchowinę - nieco powyżej 1300 m n.p.m. Widoczność słaba. Może 300 metrów. Pierwszego dnia widzieliśmy masę turystów na skuterach. Poprzedniego dnia - na trasie nie spotkaliśmy nikogo, choć w schronisku parę osób było. Dziś też pustka. Nagle wzdłuż rzędu kijków podąża podobnie jak my objuczony samotny jegomość. Zbliżamy się do siebie i trudno, byśmy nie przystanęli na rozmowę.
Niemiec. Ok. 45 lat. Ciągnie niewielkie pulki. Przecina cały płaskowyż z północy na południe.
Dzięki niemu dowiadujemy się, że szlaki zimowe biegną inaczej niż te letnie. Wyjaśnienie naszych rozlicznych problemów z nawigacją (droga zwykle prowadziła inaczej niż ta zaznaczona na mapie). Teraz dopiero możemy ustalić, jak będzie do końca wyglądać trasa naszej wycieczki. Wiemy ile jesteśmy w stanie przejść (dwa dni doświadczeń) i którędy wiodą wyznakowane ścieżki. Właśnie tu zmieniamy plany - chcieliśmy się rzucić na przełaj przez góry, ale w tych warunkach (słaba widoczność), przy tych trudnościach nawigacyjnych (wszystkie dolinki i szczyty wyglądają tak samo) chodzenie własnymi drogami zajęłoby mnóstwo czasu (ciągłe pilnowanie mapy, kompasu, GPS-a) i pewnie poruszalibyśmy się o wiele wolniej.
Pocinamy więc do kolejnego schroniska. Rauhelleren. Wpadamy tam po ok. 6 godzinach marszu od wyruszenia z Marbu. Napełniamy termosy wodą (zawsze to krótsze gotowanie) i rozglądamy się po zebranych. Jest tu kilku Brytyjczyków. Klapki, puchowe kurtki, herbatki. Patrzą na nas trochę jak na kosmitów. W sumie może i wieje tego dnia, ale nie aż tak, żeby dzień spędzić nie wyściubjając nosa poza cztery ściany. Chwila przerwy i tniemy dalej.
Zmierzamy na południe - przez jezioro, a potem ok. 150 metrów podejścia na kolejną wierzchowinę. Anglicy pewnie spoglądają na nas przez okna i zastanawiają się - co za wariaci.
Maszerujemy do godz. 19. Wiatr się wzmaga. Rozbijamy namiot w połowie drogi do kolejnego schroniska - Lagaros (które, wiemy o tym, jest zamknięte). To najodleglejszy punkt od startu naszej wycieczki, jaki osiągnęliśmy. Tego dnia przeszliśmy blisko 25 km.
Już leżąc w namiocie słyszymy wzmagający się wiatr. Noc miała należeć do paskudnych.
Trudności z oceną odległości i nawigacją dziś ujawniły się na starcie. Poprzedniego dnia, siedząc na werandzie w schronisku, oceniałem, że szlak wiedzie pewną doliną. Zwykle nie mam problemów z orientacją w terenie. Okazało się oczywiście, że nasza droga biegnie w inną stronę. Nawet kompas nie pomaga.
Mozolnie pniemy się pod przełęcz. Potem wychodzimy na wierzchowinę - nieco powyżej 1300 m n.p.m. Widoczność słaba. Może 300 metrów. Pierwszego dnia widzieliśmy masę turystów na skuterach. Poprzedniego dnia - na trasie nie spotkaliśmy nikogo, choć w schronisku parę osób było. Dziś też pustka. Nagle wzdłuż rzędu kijków podąża podobnie jak my objuczony samotny jegomość. Zbliżamy się do siebie i trudno, byśmy nie przystanęli na rozmowę.
Niemiec. Ok. 45 lat. Ciągnie niewielkie pulki. Przecina cały płaskowyż z północy na południe.
Dzięki niemu dowiadujemy się, że szlaki zimowe biegną inaczej niż te letnie. Wyjaśnienie naszych rozlicznych problemów z nawigacją (droga zwykle prowadziła inaczej niż ta zaznaczona na mapie). Teraz dopiero możemy ustalić, jak będzie do końca wyglądać trasa naszej wycieczki. Wiemy ile jesteśmy w stanie przejść (dwa dni doświadczeń) i którędy wiodą wyznakowane ścieżki. Właśnie tu zmieniamy plany - chcieliśmy się rzucić na przełaj przez góry, ale w tych warunkach (słaba widoczność), przy tych trudnościach nawigacyjnych (wszystkie dolinki i szczyty wyglądają tak samo) chodzenie własnymi drogami zajęłoby mnóstwo czasu (ciągłe pilnowanie mapy, kompasu, GPS-a) i pewnie poruszalibyśmy się o wiele wolniej.
Pocinamy więc do kolejnego schroniska. Rauhelleren. Wpadamy tam po ok. 6 godzinach marszu od wyruszenia z Marbu. Napełniamy termosy wodą (zawsze to krótsze gotowanie) i rozglądamy się po zebranych. Jest tu kilku Brytyjczyków. Klapki, puchowe kurtki, herbatki. Patrzą na nas trochę jak na kosmitów. W sumie może i wieje tego dnia, ale nie aż tak, żeby dzień spędzić nie wyściubjając nosa poza cztery ściany. Chwila przerwy i tniemy dalej.
Zmierzamy na południe - przez jezioro, a potem ok. 150 metrów podejścia na kolejną wierzchowinę. Anglicy pewnie spoglądają na nas przez okna i zastanawiają się - co za wariaci.
Maszerujemy do godz. 19. Wiatr się wzmaga. Rozbijamy namiot w połowie drogi do kolejnego schroniska - Lagaros (które, wiemy o tym, jest zamknięte). To najodleglejszy punkt od startu naszej wycieczki, jaki osiągnęliśmy. Tego dnia przeszliśmy blisko 25 km.
Już leżąc w namiocie słyszymy wzmagający się wiatr. Noc miała należeć do paskudnych.
poniedziałek, 5 kwietnia 2010
Z notatnika pseudopolarnika - 2.
Pogoda nie rozpieszcza.
Niskie chmury. Biało, nie ma na czym oka zawiesić.
Wystartowaliśmy ok. godz. 9, by po godzinie zjazdów (zjazd na nartach z pulkami to prawdziwa przygoda - zwłaszcza, kiedy sanki wyprzedzą narciarza) docieramy do schroniska. Kawa, rozprostowanie kości i w drogę. Na początku musieliśmy się wspiąć dość stromym stokiem ponad schronisko. Poprzedniego dnia maszerowaliśmy na zachód, dziś droga wiedzie na północ. Trasa wyznakowana jest powsadzanymi z niezwykłą regularnością gałązkami. W słabiej widoczności ciąg kijków znika w oddali. Noga za nogą, czubek narty za czubkiem. Jest niedobrze - bo plusowo. Ok. 1-2 stopni powyżej zera. Człowiek się bardziej poci, na szczęście, tego pierwszego dnia, śnieg nie klei się do fok.
Ścieżka się rozwidla. Wybieramy niestety złą drogę. To nie trudne. Skala mapy, którą się posługujemy, to 1:100 000. Mapy robi się latem. Zimą, zwłaszcza w terenie takim jak ten (połogie stoki, niewybitne szczyty), wszystko się ze sobą zlewa. Nie ma strumieni, żlebów, jeziora są zamarznięte i przykryte warstwą śniegu. Teren wydaje się gładki, równy, a ocena odległości prawie niemożliwa.
Tak więc zbaczamy na zachód, w stronę jeziora. Potem tniemy stok po nieprzetartym, niechodzonym terenie. Nic nie szkodzi - dziś zmierzamy wyłącznie na północ. Cel nasz leży na końcu jeziora, nad którym maszerujemy. Nie możemy tam nie trafić. Za to przedzieranie się po niechodzonym terenie ma swój przygodowy aspekt. Śnieg pęka, dudni i strzela pod naszym obciążeniem - bywa, że huk słychać z kilkunastu, kilkudziesięciu metrów. Nie ma obaw - nachylenie zboczy jest niewielkie. Lawiny nam nie groźne. Śnieg przez całą wycieczkę będzie taki sam - na wierzchu ok. 30-centymetrowa warstwa sprasowanych tafli, pod nią sypki cukier - nogi zapadają się w nim po kolana. To dobrze. Łatwiej kopać platformy pod namiot.
W końcu schodzimy na jezioro i wyznakowaną trasą pomykamy śmiało na północ. Ok. godz. 18 docieramy do Marbu.
Pijemy łapczywie tutejszą kranówę, rozsiadamy się nie wspaniałej werandzie przy wejściu, potem się zwijamy i odchodzimy kilkadziesiąt metrów od schroniska. W zacisznej dolince stawiamy namiot.
Tego dnia pokonaliśmy niecałe 22 km.
Niskie chmury. Biało, nie ma na czym oka zawiesić.
Wystartowaliśmy ok. godz. 9, by po godzinie zjazdów (zjazd na nartach z pulkami to prawdziwa przygoda - zwłaszcza, kiedy sanki wyprzedzą narciarza) docieramy do schroniska. Kawa, rozprostowanie kości i w drogę. Na początku musieliśmy się wspiąć dość stromym stokiem ponad schronisko. Poprzedniego dnia maszerowaliśmy na zachód, dziś droga wiedzie na północ. Trasa wyznakowana jest powsadzanymi z niezwykłą regularnością gałązkami. W słabiej widoczności ciąg kijków znika w oddali. Noga za nogą, czubek narty za czubkiem. Jest niedobrze - bo plusowo. Ok. 1-2 stopni powyżej zera. Człowiek się bardziej poci, na szczęście, tego pierwszego dnia, śnieg nie klei się do fok.
Ścieżka się rozwidla. Wybieramy niestety złą drogę. To nie trudne. Skala mapy, którą się posługujemy, to 1:100 000. Mapy robi się latem. Zimą, zwłaszcza w terenie takim jak ten (połogie stoki, niewybitne szczyty), wszystko się ze sobą zlewa. Nie ma strumieni, żlebów, jeziora są zamarznięte i przykryte warstwą śniegu. Teren wydaje się gładki, równy, a ocena odległości prawie niemożliwa.
Tak więc zbaczamy na zachód, w stronę jeziora. Potem tniemy stok po nieprzetartym, niechodzonym terenie. Nic nie szkodzi - dziś zmierzamy wyłącznie na północ. Cel nasz leży na końcu jeziora, nad którym maszerujemy. Nie możemy tam nie trafić. Za to przedzieranie się po niechodzonym terenie ma swój przygodowy aspekt. Śnieg pęka, dudni i strzela pod naszym obciążeniem - bywa, że huk słychać z kilkunastu, kilkudziesięciu metrów. Nie ma obaw - nachylenie zboczy jest niewielkie. Lawiny nam nie groźne. Śnieg przez całą wycieczkę będzie taki sam - na wierzchu ok. 30-centymetrowa warstwa sprasowanych tafli, pod nią sypki cukier - nogi zapadają się w nim po kolana. To dobrze. Łatwiej kopać platformy pod namiot.
W końcu schodzimy na jezioro i wyznakowaną trasą pomykamy śmiało na północ. Ok. godz. 18 docieramy do Marbu.
Pijemy łapczywie tutejszą kranówę, rozsiadamy się nie wspaniałej werandzie przy wejściu, potem się zwijamy i odchodzimy kilkadziesiąt metrów od schroniska. W zacisznej dolince stawiamy namiot.
Tego dnia pokonaliśmy niecałe 22 km.
niedziela, 4 kwietnia 2010
Z notatnika pseudopolarnika - 1.
Dwa tysiące kilometrów. Pięć państw. Dwa promy. W niedzielę ok. godz. 15 przypinamy narty do nóg, a pulki do uprzęży.
Pierwszy odcinek naszej wycieczki prowadzi w górę doliny, zaśnieżoną drogą. To ona ma nas zaprowadzić na płaskowyż (ok. 1200 m n.p.m.). Na razie jesteśmy jakieś 400 metrów niżej. Mijają nas zdziwieni Norwedzy na skuterach śnieżnych. Tak jest przez kilka godzin. Leśny dukt początkowo wiedzie po płaskim, w końcu zaczyna piąć się stromiej w górę. Dobrze, że jeżdżą tu na skuterach. Ciągnięcie sanek na skuterowym traku jest o wiele łatwiejsze.
Pierwszego dnia wychodzimy z doliny na płaskowyż, nad schronisko Kalhovd. Widzimy je, lecz rozbijamy biwak na śniegu, gdzieś powyżej, z widokiem - marnym - na zabudowania. Pierwszego dnia pokonaliśmy niecałe 16 km.
Pierwszy odcinek naszej wycieczki prowadzi w górę doliny, zaśnieżoną drogą. To ona ma nas zaprowadzić na płaskowyż (ok. 1200 m n.p.m.). Na razie jesteśmy jakieś 400 metrów niżej. Mijają nas zdziwieni Norwedzy na skuterach śnieżnych. Tak jest przez kilka godzin. Leśny dukt początkowo wiedzie po płaskim, w końcu zaczyna piąć się stromiej w górę. Dobrze, że jeżdżą tu na skuterach. Ciągnięcie sanek na skuterowym traku jest o wiele łatwiejsze.
Pierwszego dnia wychodzimy z doliny na płaskowyż, nad schronisko Kalhovd. Widzimy je, lecz rozbijamy biwak na śniegu, gdzieś powyżej, z widokiem - marnym - na zabudowania. Pierwszego dnia pokonaliśmy niecałe 16 km.
piątek, 2 kwietnia 2010
Hardangervidda
Co to? Gdzie to? Ano to po prostu największy w Europie płaskowyż. 1000 - 1300 m n.p.m. W Norwegii.
Hardangervidda
Niemal rok po powrocie z innego norweskiego rejonu, w zasadzie z dużej wyspy na S, daleko za kołem polarnym. Teraz wybieramy się na mały, kilkudniowy spacer na nartach, z sankami, pod namiot. Trochę przewietrzyć płuca.
Cel - okolice Rjukan. Lodowa Mekka wspinaczy. Co roku powstają tam dziesiątki lodospadów. Jak podkreślił mój ojciec - właśnie w Rjukan podczas II wojny światowej Niemcy produkowali ciężką wodę, która z kolei była pomocna przy tworzeniu bomby atomowej. Jednak norwescy komandosi, przeszkoleni na Wyspach Brytyjskich, wysadzili tamę w powietrze i instalację zniszczono. Komandosi kryli się na płaskowyżu Hardangervidda.
Więc w drogę! Po przygodę!
Hardangervidda
Niemal rok po powrocie z innego norweskiego rejonu, w zasadzie z dużej wyspy na S, daleko za kołem polarnym. Teraz wybieramy się na mały, kilkudniowy spacer na nartach, z sankami, pod namiot. Trochę przewietrzyć płuca.
Cel - okolice Rjukan. Lodowa Mekka wspinaczy. Co roku powstają tam dziesiątki lodospadów. Jak podkreślił mój ojciec - właśnie w Rjukan podczas II wojny światowej Niemcy produkowali ciężką wodę, która z kolei była pomocna przy tworzeniu bomby atomowej. Jednak norwescy komandosi, przeszkoleni na Wyspach Brytyjskich, wysadzili tamę w powietrze i instalację zniszczono. Komandosi kryli się na płaskowyżu Hardangervidda.
Więc w drogę! Po przygodę!
czwartek, 1 kwietnia 2010
Brak równowagi
Kiedy minęły bóle nóg po biegu, udałem się na basen.
Niestety, stan umysłu ma ogromny wpływ na uprawianie sportu. W szczególności - na koncentrację. Sprawy zawodowe wytrąciły mnie z równowagi, a to z kolei nie pozwalało utrzymać równowagi w wodzie. Trochę popływałem, ale chaotycznie.
Niestety, stan umysłu ma ogromny wpływ na uprawianie sportu. W szczególności - na koncentrację. Sprawy zawodowe wytrąciły mnie z równowagi, a to z kolei nie pozwalało utrzymać równowagi w wodzie. Trochę popływałem, ale chaotycznie.
niedziela, 28 marca 2010
Acha
Przebiegłem 20 km tylko po to, żeby się okazało, iż wszystko, cały wyścig, rozegra się na ostatnim kilometrze. Ba, na ostatnich trzystu metrach. Prawie dwie godziny męki, a i tak na koniec liczyła się wyłącznie moja motywacja w ostatnich 90 sekundach. Absurd. Półmaraton Warszawski.
Ale od początku
Dotychczas startowałem w półmaratonach 4 razy.
Najlepszy wynik - 1 54' i coś tam. 2007 rok - Półmaraton Warszawski.
Teraz nie byłem jakoś mocno przygotowany. Ale biegi w Falenicy pozwoliły mi sądzić, że forma jakaś jest. To pewnie wynik i przygotowań do biegu listopadowego, i pobytu w górach.
Pomyślałem, że skoro w ubiegłym roku udało mi się pobiec 6 km po 4'30'', to w obecnej chwili bieg przez 21 km po 5'10'' nie będzie może łatwy, ale realny.
Zrobiłem sobie rozpiskę na starej wizytówce i włożyłem w kieszonkę spodenek.
5 km - 25'50''
10 km - 51'40''
15 km - 77'30''
21 km - 108'30''
Równe tempo po 5'10'' przez cały bieg. Wyszła by łącznie 1 godzina 48 minut i 30 sekund. Chciałem złamać 1 50'.
Miałem też rozpiskę awaryjną - po 5'13'' na kilometr, która dawała 30 sekund zapasu i również sukces. Ale lepiej mieć te 90 sekund więcej.
Na start ubrałem się chyba nieco za ciepło. Bluza z długim rękawem, spodnie z długimi nogawkami.
Straszny tłum. Wąsko. Co więcej - na pierwszych kilometrach czułem, że zaraz złapią mnie skurczę w długłowych ud. Po prostu od pływania jeszcze nie odpoczłęły. Dramat. Ciężko. Ciasno.
Dobiegam do 5 km i co wiedzę na zegarku?
27'12''
czyli 1'22'' spóźnienia!
Na bufecie pobrałem kubek izotonika. Wziąłem dwa łyki. Wyrzuciłem i zacząłem kombinować. Dotychczas wszystkie półmaratony biegałem wg zasady - pierwsza połowa wolniej, druga połowa w trupa. I tak zwykle się kończyło. Kondycja nie pozwalała biec przez 21 kilometrów z pełną kontrolą. Na początku więc się hamowałem, żeby nie zajechać organizmu, a po 12 km zwykle zaczynała się umieralnia.
Teraz chciałem się trzymać mojej rozpiski. Musiałem więc nadgonić.
Przyspieszyłem. Most Gdański, zbieg, prosta wzdłuż zoo, jeszcze kawałek do Mostu Świętokrzyskiego. Czułem się dobrze. Biegło się niezbyt lekko, ale było ok. Co chwila spoglądałem na zegarek - to popędzałem się w myślach, to jednak hamowałem, żeby nie przesadzić i nie spalić. Starałem się utrzymywac równy oddech, ale tak przed zadyszką, unikać strefy beztlenowej. Nadrabiałem.
Na 10 km - 52'55''
Tę piątkę przebiegłem w 25'42''. Tak więc goniłem nieco mniej niż po 5'10'', ale strata do właściwego czasu wciąż była - 1'15''. Nadrobiłem zaledwie 8''.
Zacząłem znów główkować. 15 km jest tuż przed zbiegiem w tunel. Czy jeśli teraz mocno pociągnę, wytrzymam ostatnie 6 km? W zasadzie muszę przyspieszyć i utrzymać na tym przyspieszeniu resztę biegu, nie zwalniać, bo nawet do czasu awaryjnego na 10 km (52'08'') mam spore opóźnienie. Na resztę kilometrów pozostawało jedno pytanie - czy dam radę?
Omijałem bufety, bo po tym pierwszym piciu wzięła mnie lekko prawa kolka. Przyspieszyłem, ale cały czas starając zachować oddech bez zadyszki. Nogi niosły. Raczej wyprzedzałem, rzadko byłem wyprzedzany. Bardzo się bałem, że przyspieszenia nie dam rady utrzymać. W kółko sobie powtarzałem: trzymaj formę - biodra wyżej, ręce wyżej, głowa wyżej. Trzymaj formę. Non stop spozierałem na zegarek i wyszukiwałem oznaczeń kilometrów. Liczyłem, przeliczałem, dodawałem, szacowałem.
Dobiegając do Łazienkoweskiej, na wysokości liceum Batorego, wpadłem w lekka euforię. Dam radę! Czuję się świetnie. Jest dobrze. Jestem mocny. na 13 kilometrze był bufet. Znów dwa łyki izotonika i woda na głowę. Musiałem się hamować, żeby z tej euforii nie biec za szybko. Myślę, że ze dwa kilometry pobiegłem poniżej 5 minut.
W końcu wybieg na prostą - Wisłostrada.
Tuz przed 15 km zacząłem czuć, że słabnę. Odcina mnie.
- Nie ma doła. Nie możesz mieć doła. Dasz radę. Biodra wysoko. Głowa na wprost. Nie garb się. Nie ma doła - powtarzałem sobie. Starałem się biec po prawej stronie jezdni. Tu ludzi nie było w ogóle. Wszyscy biegli po lewej. Nie dałbym tam rady - cały czas wyprzedzałem. Było ciasno.
- Nie ma doła. Nie możesz mieć doła.
15 km.
78'07''.
A miałem być tu zgodnie z rozpiską 77'30''
A więc nadrobiłem 38'. Wciąż jednak miałem straty 37'. Ale co ważne - już mieściłem się w czasie awaryjnym: 78'12''!
Te 5 km pokonałem w 25'12''.
Zostało 6 kilometrów i 95 metrów.
Muszę utrzymać takie tempo. A przecież wiadomo, że końcówka to mentalny i fizyczny zjazd!
Grzałem jednak do mety. Doła wyparłem. Nie ma doła. Doła być nie może. Biegniesz do Sanguszki, do podbiegu, w tym tempie jak teraz, po górkę wolniej, a potem to już tylko dwa, dwa i pół kilometra - musisz dać tam z siebie wszystko.
Najbardziej niesamowite było to, że nie zjechałem - mam na myśli to, że cały czas zachowałem świadome napięcie, spręża, nie zmuliło mnie. Byłem w środku jak napięta, samokontrolująca się sprężyna. Byłem zwarty. Skoncentrowany. Nastawiony na cel. Zdeterminowany i skupiony. To było niesamowite przeżycie. Zwykle odcinało mi myślenie, w głowie huczały myśli - byle do mety. Jakoś dociągnę.
Tu nic z tych rzeczy. Ciągła kalkulacja. Poprawianie sylwetki. Pełna kontrola. To jakaś nowa jakość w moim bieganiu na takim dystansie.
Myślę, że to największa nauka? Sukces? Osiągnięcie? - tego biegu. Mówiłem sobie lecąc wzdłuż Wisły: nawet jeśli nie złamiesz 1 50' to osiągnąłeś nową jakość. Super.
Pod Sanguszki dociągnąłem w dobrej formie. Nic nie bolało. Podbieg nie zrobił na mnie dużego wrażenia. robiłem go wielokrotnie. Trzeba trochę tylko zwolnić, żeby nie wjechać w zadyszkę, bo to sie potem odbija - kilkaset metrów uspokajania oddechu.
Na górze nie byłem w stanie jednak przyspieszyć. Patrzyłem na minuty dzielące mnie od wymarzonego czasu. Było ich coraz mniej.
Dobra bracie - przyspieszysz pod sądem.
Tam znajomy bębniarz, ze swoimi uczniami, zagrzewa do walki. Bębny mnie popchną.
Od sądu przygrzałem. Zegarek też jakby przyspieszył. Cholerne sekundy były szybsze niż moje kroki. Nie zdążę! Albo będę na styk! Ale co najgorsze - mogę się spóźnić dwie czy trzy sekundy.
Spokojnie. Spokojnie. Biodra do góry, nie garb się, nie patrz na zegarek. Będzie dobrze. Biegnij, biegnij. Gdzieś tam koło Placu Piłsudskiego było oznaczenie 20 kilometra. Spojrzałem na zegarek chyba po raz tysięczny na tym biegu. Zostało 5 minut. Cholera. Mało.
To już nie jest ta lekkość co na początku. Że sobie można dowolnie przyspieszyć.
Więc robię co mogę.
Wybiegam na ostatnią prostą. Widzę metę. Pewnie zostało 300 metrów. Patrzę na zegarek. Mam półtorej minuty. Cholera!!! Czy zdążę?
Wydłużam krok. Nie jest w stanie finiszować. Biegnę ciężko. Musze zdążyć.
Biegnę w jakimś tunelu mentalnym. Nic nie widzę. Czy mijam ludzi. Czy tu są w ogóle jacyś kibice. Oddech co krok. Świszcze. Stękam. Dasz radę. Dasz radę!
Wpadam na metę. Stopuję zegarek. Patrzę.
1 49' 32''
Hurra!!!
Wyrzuciłem ręce w górę, a potem padłem na kolana gdzieś z boku tuż za metą i chyba pięć minut łapałem oddech oparty głową o asfalt.
Końcówkę od 15 kilometra pokonałem w 31'24''.
Wziąłem medal. Byłem szczęśliwy. Udało się złamać, ale co więcej - w jakim stylu. Po prostu pod pełną kontrolą. Super!
W nagrodę z panią J.M. poszliśmy na darmowy masaż.
Ale właśnie, pani J.M. - ta dopiero się wykazała.
Weszła na pudło!!!
No, ale niech sama o tym opowie.
Ale od początku
Dotychczas startowałem w półmaratonach 4 razy.
Najlepszy wynik - 1 54' i coś tam. 2007 rok - Półmaraton Warszawski.
Teraz nie byłem jakoś mocno przygotowany. Ale biegi w Falenicy pozwoliły mi sądzić, że forma jakaś jest. To pewnie wynik i przygotowań do biegu listopadowego, i pobytu w górach.
Pomyślałem, że skoro w ubiegłym roku udało mi się pobiec 6 km po 4'30'', to w obecnej chwili bieg przez 21 km po 5'10'' nie będzie może łatwy, ale realny.
Zrobiłem sobie rozpiskę na starej wizytówce i włożyłem w kieszonkę spodenek.
5 km - 25'50''
10 km - 51'40''
15 km - 77'30''
21 km - 108'30''
Równe tempo po 5'10'' przez cały bieg. Wyszła by łącznie 1 godzina 48 minut i 30 sekund. Chciałem złamać 1 50'.
Miałem też rozpiskę awaryjną - po 5'13'' na kilometr, która dawała 30 sekund zapasu i również sukces. Ale lepiej mieć te 90 sekund więcej.
Na start ubrałem się chyba nieco za ciepło. Bluza z długim rękawem, spodnie z długimi nogawkami.
Straszny tłum. Wąsko. Co więcej - na pierwszych kilometrach czułem, że zaraz złapią mnie skurczę w długłowych ud. Po prostu od pływania jeszcze nie odpoczłęły. Dramat. Ciężko. Ciasno.
Dobiegam do 5 km i co wiedzę na zegarku?
27'12''
czyli 1'22'' spóźnienia!
Na bufecie pobrałem kubek izotonika. Wziąłem dwa łyki. Wyrzuciłem i zacząłem kombinować. Dotychczas wszystkie półmaratony biegałem wg zasady - pierwsza połowa wolniej, druga połowa w trupa. I tak zwykle się kończyło. Kondycja nie pozwalała biec przez 21 kilometrów z pełną kontrolą. Na początku więc się hamowałem, żeby nie zajechać organizmu, a po 12 km zwykle zaczynała się umieralnia.
Teraz chciałem się trzymać mojej rozpiski. Musiałem więc nadgonić.
Przyspieszyłem. Most Gdański, zbieg, prosta wzdłuż zoo, jeszcze kawałek do Mostu Świętokrzyskiego. Czułem się dobrze. Biegło się niezbyt lekko, ale było ok. Co chwila spoglądałem na zegarek - to popędzałem się w myślach, to jednak hamowałem, żeby nie przesadzić i nie spalić. Starałem się utrzymywac równy oddech, ale tak przed zadyszką, unikać strefy beztlenowej. Nadrabiałem.
Na 10 km - 52'55''
Tę piątkę przebiegłem w 25'42''. Tak więc goniłem nieco mniej niż po 5'10'', ale strata do właściwego czasu wciąż była - 1'15''. Nadrobiłem zaledwie 8''.
Zacząłem znów główkować. 15 km jest tuż przed zbiegiem w tunel. Czy jeśli teraz mocno pociągnę, wytrzymam ostatnie 6 km? W zasadzie muszę przyspieszyć i utrzymać na tym przyspieszeniu resztę biegu, nie zwalniać, bo nawet do czasu awaryjnego na 10 km (52'08'') mam spore opóźnienie. Na resztę kilometrów pozostawało jedno pytanie - czy dam radę?
Omijałem bufety, bo po tym pierwszym piciu wzięła mnie lekko prawa kolka. Przyspieszyłem, ale cały czas starając zachować oddech bez zadyszki. Nogi niosły. Raczej wyprzedzałem, rzadko byłem wyprzedzany. Bardzo się bałem, że przyspieszenia nie dam rady utrzymać. W kółko sobie powtarzałem: trzymaj formę - biodra wyżej, ręce wyżej, głowa wyżej. Trzymaj formę. Non stop spozierałem na zegarek i wyszukiwałem oznaczeń kilometrów. Liczyłem, przeliczałem, dodawałem, szacowałem.
Dobiegając do Łazienkoweskiej, na wysokości liceum Batorego, wpadłem w lekka euforię. Dam radę! Czuję się świetnie. Jest dobrze. Jestem mocny. na 13 kilometrze był bufet. Znów dwa łyki izotonika i woda na głowę. Musiałem się hamować, żeby z tej euforii nie biec za szybko. Myślę, że ze dwa kilometry pobiegłem poniżej 5 minut.
W końcu wybieg na prostą - Wisłostrada.
Tuz przed 15 km zacząłem czuć, że słabnę. Odcina mnie.
- Nie ma doła. Nie możesz mieć doła. Dasz radę. Biodra wysoko. Głowa na wprost. Nie garb się. Nie ma doła - powtarzałem sobie. Starałem się biec po prawej stronie jezdni. Tu ludzi nie było w ogóle. Wszyscy biegli po lewej. Nie dałbym tam rady - cały czas wyprzedzałem. Było ciasno.
- Nie ma doła. Nie możesz mieć doła.
15 km.
78'07''.
A miałem być tu zgodnie z rozpiską 77'30''
A więc nadrobiłem 38'. Wciąż jednak miałem straty 37'. Ale co ważne - już mieściłem się w czasie awaryjnym: 78'12''!
Te 5 km pokonałem w 25'12''.
Zostało 6 kilometrów i 95 metrów.
Muszę utrzymać takie tempo. A przecież wiadomo, że końcówka to mentalny i fizyczny zjazd!
Grzałem jednak do mety. Doła wyparłem. Nie ma doła. Doła być nie może. Biegniesz do Sanguszki, do podbiegu, w tym tempie jak teraz, po górkę wolniej, a potem to już tylko dwa, dwa i pół kilometra - musisz dać tam z siebie wszystko.
Najbardziej niesamowite było to, że nie zjechałem - mam na myśli to, że cały czas zachowałem świadome napięcie, spręża, nie zmuliło mnie. Byłem w środku jak napięta, samokontrolująca się sprężyna. Byłem zwarty. Skoncentrowany. Nastawiony na cel. Zdeterminowany i skupiony. To było niesamowite przeżycie. Zwykle odcinało mi myślenie, w głowie huczały myśli - byle do mety. Jakoś dociągnę.
Tu nic z tych rzeczy. Ciągła kalkulacja. Poprawianie sylwetki. Pełna kontrola. To jakaś nowa jakość w moim bieganiu na takim dystansie.
Myślę, że to największa nauka? Sukces? Osiągnięcie? - tego biegu. Mówiłem sobie lecąc wzdłuż Wisły: nawet jeśli nie złamiesz 1 50' to osiągnąłeś nową jakość. Super.
Pod Sanguszki dociągnąłem w dobrej formie. Nic nie bolało. Podbieg nie zrobił na mnie dużego wrażenia. robiłem go wielokrotnie. Trzeba trochę tylko zwolnić, żeby nie wjechać w zadyszkę, bo to sie potem odbija - kilkaset metrów uspokajania oddechu.
Na górze nie byłem w stanie jednak przyspieszyć. Patrzyłem na minuty dzielące mnie od wymarzonego czasu. Było ich coraz mniej.
Dobra bracie - przyspieszysz pod sądem.
Tam znajomy bębniarz, ze swoimi uczniami, zagrzewa do walki. Bębny mnie popchną.
Od sądu przygrzałem. Zegarek też jakby przyspieszył. Cholerne sekundy były szybsze niż moje kroki. Nie zdążę! Albo będę na styk! Ale co najgorsze - mogę się spóźnić dwie czy trzy sekundy.
Spokojnie. Spokojnie. Biodra do góry, nie garb się, nie patrz na zegarek. Będzie dobrze. Biegnij, biegnij. Gdzieś tam koło Placu Piłsudskiego było oznaczenie 20 kilometra. Spojrzałem na zegarek chyba po raz tysięczny na tym biegu. Zostało 5 minut. Cholera. Mało.
To już nie jest ta lekkość co na początku. Że sobie można dowolnie przyspieszyć.
Więc robię co mogę.
Wybiegam na ostatnią prostą. Widzę metę. Pewnie zostało 300 metrów. Patrzę na zegarek. Mam półtorej minuty. Cholera!!! Czy zdążę?
Wydłużam krok. Nie jest w stanie finiszować. Biegnę ciężko. Musze zdążyć.
Biegnę w jakimś tunelu mentalnym. Nic nie widzę. Czy mijam ludzi. Czy tu są w ogóle jacyś kibice. Oddech co krok. Świszcze. Stękam. Dasz radę. Dasz radę!
Wpadam na metę. Stopuję zegarek. Patrzę.
1 49' 32''
Hurra!!!
Wyrzuciłem ręce w górę, a potem padłem na kolana gdzieś z boku tuż za metą i chyba pięć minut łapałem oddech oparty głową o asfalt.
Końcówkę od 15 kilometra pokonałem w 31'24''.
Wziąłem medal. Byłem szczęśliwy. Udało się złamać, ale co więcej - w jakim stylu. Po prostu pod pełną kontrolą. Super!
W nagrodę z panią J.M. poszliśmy na darmowy masaż.
Ale właśnie, pani J.M. - ta dopiero się wykazała.
Weszła na pudło!!!
No, ale niech sama o tym opowie.
piątek, 26 marca 2010
Wow!
Z samego rana postanowiłem sprawdzić swoje nowo nabyte umiejętności na 25-metrowym basenie. Warszawianka, ze swoją pięćdziesiątką, przeraża. Drugi brzeg leży niemal za horyzontem. Udałem się chyłkiem na praski basen przy Jagielońskiej. To tam w 2008 roku podłożyłem solidne fundamenty pod kraula. Chciałem, żeby to właśnie te kafelki na dnie niecki zobaczyły pierwsze, co się udało zrobić z tymi nieskładnymi ruchami prawie dwa lata temu.
Niestety - basen o określonej godzinie zamykają dla klientów - przychodzą dzieci ze szkół.
Gorączkowe poszukiwanie niecki wypełnionej wodą. Może Gocław? Tam był basen!
Krążyłem po uliczkach Gocławia dobre 20 minut. Zdesperowany wyskoczyłem z auta na jakimś przystanku wypytać ludzi.
Wreszcie - jest. Wskakuję do wody...
Cholera. Chyba przedwczesne te fanfary. Pierwsze dwie długości to porażka, ale potem, powoli, powoli...
Kurczę. To uczucie, kiedy osiąga się prawie idealną pozycję...
Momentami czułem, że nie płynę, a szybuję w wodzie...
To było cudowne.
Cały dzień myślałem potem o tym uczuciu szybowania.
Chcę jeszcze!
Niestety - basen o określonej godzinie zamykają dla klientów - przychodzą dzieci ze szkół.
Gorączkowe poszukiwanie niecki wypełnionej wodą. Może Gocław? Tam był basen!
Krążyłem po uliczkach Gocławia dobre 20 minut. Zdesperowany wyskoczyłem z auta na jakimś przystanku wypytać ludzi.
Wreszcie - jest. Wskakuję do wody...
Cholera. Chyba przedwczesne te fanfary. Pierwsze dwie długości to porażka, ale potem, powoli, powoli...
Kurczę. To uczucie, kiedy osiąga się prawie idealną pozycję...
Momentami czułem, że nie płynę, a szybuję w wodzie...
To było cudowne.
Cały dzień myślałem potem o tym uczuciu szybowania.
Chcę jeszcze!
środa, 24 marca 2010
Triathlonista
Z Bożej łaski ze mnie :)
Otóż dziś, niczym profesjonalista, wykonałem jeszcze jeden trening.
A co!
Na basenie poszło tak wyjątkowo.
Wybrałem się na tradycyjną pętelkę (ok. 6,5 km) - Wilanów i z powrotem równoległą ulicą.
Wyszło, o dziwo, 33'05''.
Całkiem niezły czas. Całkiem niezły.
Biegłem sobie lekko z narastającym wysiłkiem.
To już ostatni bieg przed niedzielą.
Szykuje się Warszawski Półmaraton.
Otóż dziś, niczym profesjonalista, wykonałem jeszcze jeden trening.
A co!
Na basenie poszło tak wyjątkowo.
Wybrałem się na tradycyjną pętelkę (ok. 6,5 km) - Wilanów i z powrotem równoległą ulicą.
Wyszło, o dziwo, 33'05''.
Całkiem niezły czas. Całkiem niezły.
Biegłem sobie lekko z narastającym wysiłkiem.
To już ostatni bieg przed niedzielą.
Szykuje się Warszawski Półmaraton.
Fanfary
Słyszę je w uszach.
Tak. Trąb jest może ze dwadzieścia, trzydzieści. Grają równo jedną melodię, wszystkie na jedną nutę. W środku siebie wyprężam pierś, uśmiecham się, jestem dumny. Choć na zewnątrz uliczny huk, smutni ludzie, pozimowe brudy na chodnikach. Jak zwykle przygarbiony, ale wewnątrz kroczę prosto. Fanfary, fanfary.
Dziś, mogę to przed sobą przyznać, osiągnąłem pełny styl. Pływam kraulem. Tak. Po dzisiejszym taplaniu się w brodziku, pierwszy raz w życiu (a przecież nie trwa ono krótko) mogę powiedzieć, że pływam kraulem.
Och... Parę miesięcy pracy. Sporo nerwów. Szkoła cierpliwości.
Dziś, o 6.40 wprost w brodzik świeciło słońce. W baseniku pusto. Miałem taką czystą głowę. Wyciszenie. Spokój.
Poczułem, że to właśnie to.
Pływam kraulem.
Tak. Trąb jest może ze dwadzieścia, trzydzieści. Grają równo jedną melodię, wszystkie na jedną nutę. W środku siebie wyprężam pierś, uśmiecham się, jestem dumny. Choć na zewnątrz uliczny huk, smutni ludzie, pozimowe brudy na chodnikach. Jak zwykle przygarbiony, ale wewnątrz kroczę prosto. Fanfary, fanfary.
Dziś, mogę to przed sobą przyznać, osiągnąłem pełny styl. Pływam kraulem. Tak. Po dzisiejszym taplaniu się w brodziku, pierwszy raz w życiu (a przecież nie trwa ono krótko) mogę powiedzieć, że pływam kraulem.
Och... Parę miesięcy pracy. Sporo nerwów. Szkoła cierpliwości.
Dziś, o 6.40 wprost w brodzik świeciło słońce. W baseniku pusto. Miałem taką czystą głowę. Wyciszenie. Spokój.
Poczułem, że to właśnie to.
Pływam kraulem.
poniedziałek, 22 marca 2010
Jest dobrze?
Pokazałem pani J.M. w brodziku parę technicznych myków do zaadaptowania. Powiedziała potem, obserwując moje demonstracyjne plywanie, że całkiem ładnie się składam. Że ruchy wyglądają na wypracowane. Wygląda na to, że to nie kokieteria. A ja wciąż myślę, że to wszystko strasznie jest nieskładne. A może jest dobrze?
niedziela, 21 marca 2010
Na złamanie karku
Wybraliśmy się z panią J.M. na kabacką pętlę. Jednak lód, lód, lód. Błoto po kostki. Rozmiękły śnieg. Woda, woda, woda. Po bieganiu w Falenicy mamy dość lodu i wody w butach. Skracamy pętlę, starając się nie zwichnąć nóg i utrzymać w pionie. Razem 35'01''.
Do STARTU pozostały 24 tygodnie.
Do STARTU pozostały 24 tygodnie.
sobota, 20 marca 2010
Zawody strzeleckie w Falenicy
Równo tydzień po pierwszym biegu - znów zawody w Falenicy. Trzy pętle, 21 podbiegów, 280 metrów przewyższenia itd. Założenie było. Lajtowo dobiec do mety, bez napięć. No ale powstrzymaj się człowieku - wypatrzyłem dwa cele do wyprzedzenia.
Ale od początku.
Strategia przed startem przewidywała, że biegnę dwa kółka spokojnie - na trzecim idę w trupa. Już po pierwszym podbiegu okazało się, że przede mną biegnie jeden potencjalny cel. Za chwilę wyprzedził mnie drugi. Na kilku innych biegach cele biegały szybciej ode mnie. Postanowiłem potrzymać się obu (zwłaszcza, że cele ścigały się między sobą) i zobaczyć, czy dam radę dotrzymać im kroku.
Drugie kółko, drugi podbieg - cel nr 2, ten który mnie wyprzedził, ledwo ciągnie pod górkę. Wydaje mi się, że nie ma sensu już po raz chyba trzeci zwalniać i trzymać się za plecami celu. Wyprzedzam przed szczytem. Drugi cel (czyli nr 1) odskoczył kawałek. Sądzę że jest mocny, ma jeszcze spory zapas. Widzę jak z lekkością wyprzedza innych. Wyskakuję ze ścieżki, walę przez śnieg, mijając wcześniej miniętych przez mój cel. Muszę trzymać się za nim, jeśli chcę go ustrzelić. Postanawiam trzymać się jego pięt przez całe drugie okrążenie. Jednak czwarty podbieg na drugiej pętli i znów to samo co z celem nr 2. Żeby trzymać się za nim, muszę mocno zwolnić. Nie ma zmiłuj - cel ustrzelony.
Jeszcze więc nie skończyłem drugiej pętli, a ustrzeliłem oba cele. Oglądam się za siebie co jakiś czas i widzę, że nie ma szans na pościg z ich strony. Zwłaszcza, że to były moje cele, ja ich - nie byłem. Pewnie cele nawet nie miały pojęcia, że są na muszce. Bieg stał się nieco nudny. Muszę przemęczyć jeszcze jedno kółko, a tu kolka - i to tylko na płaskim, bo na podbiegach odpuszcza. Co tu robić, żeby nie bić się z własnymi myślami przez ostatnie okrążenie?
Ostatni podbieg drugiej pętli i wyprzedza mnie para. Cholera. Kawał mi odchodzą. Nie dam rady ich dopaść, a innych, nowych celów jak na lekarstwo. Idę więc taktycznie, submaksymalnie. Tak, żeby mi nie odeszli poza zasięg wzroku. Spróbuję ich "zjeść" na ostatnich dwóch podbiegach.
Ostatnie kółko to bieg w błocie zwątpienia (bo że buty w nim grzęzły, to nie muszę mówić - w lesie rozmięknięty śnieg, lód i błocko. To oczywiste o tej porze roku, po takiej zimie). Więc nie ma mentalnej mocy, by sobie powiedzieć jasno - mam ich, to tylko kwestia czasu. Jest stale powtarzające się hasełko (tłucze się od ucha do ucha): są za daleko, za daleko, za daleko, są za daleko, daleko...
Walczę z kolką i hasłem. Czuję w nogach moc, że jeszcze mogę, ale hasło i kolka, na przemian. Ostatnie dwa podbiegi. Biegnę z oddechem co krok. W gardle świszcze. Przedzawałowo. Na pierwszym podbiegu - trochę zmniejszyłem dystans. Drugi, ostatni - albo teraz, albo nic z tego.
Przyciskam. Dam radę - taki sztandar wywieszam w głowie. Już tylko to się liczy. Dwie niebieskie podkoszulki i mój oddech. Do szczytu wzniesienia jeszcze 10 metrów, a oni przede mną. W końcu na samej górze dopadam jego. Wypuścił ją, chyba szybciej ona biega, machnął by gnała do mety. Pięć metrów od rozpoczęcia zbiegu wyprzedziłem. Mam i ją! Potem zwolniłem nieco. Słyszę za plecami, że próbuje dotrzymać mi kroku. Sto metrów przed metą rozpocząłem finisz. Ona nie ma szans. Jestem strzelcem wyborowym.
1. pętla: 18'48''
2. pętla: 18'45''
3. pętla: 18'02''
Czas łączny: 55'36''
Ale od początku.
Strategia przed startem przewidywała, że biegnę dwa kółka spokojnie - na trzecim idę w trupa. Już po pierwszym podbiegu okazało się, że przede mną biegnie jeden potencjalny cel. Za chwilę wyprzedził mnie drugi. Na kilku innych biegach cele biegały szybciej ode mnie. Postanowiłem potrzymać się obu (zwłaszcza, że cele ścigały się między sobą) i zobaczyć, czy dam radę dotrzymać im kroku.
Drugie kółko, drugi podbieg - cel nr 2, ten który mnie wyprzedził, ledwo ciągnie pod górkę. Wydaje mi się, że nie ma sensu już po raz chyba trzeci zwalniać i trzymać się za plecami celu. Wyprzedzam przed szczytem. Drugi cel (czyli nr 1) odskoczył kawałek. Sądzę że jest mocny, ma jeszcze spory zapas. Widzę jak z lekkością wyprzedza innych. Wyskakuję ze ścieżki, walę przez śnieg, mijając wcześniej miniętych przez mój cel. Muszę trzymać się za nim, jeśli chcę go ustrzelić. Postanawiam trzymać się jego pięt przez całe drugie okrążenie. Jednak czwarty podbieg na drugiej pętli i znów to samo co z celem nr 2. Żeby trzymać się za nim, muszę mocno zwolnić. Nie ma zmiłuj - cel ustrzelony.
Jeszcze więc nie skończyłem drugiej pętli, a ustrzeliłem oba cele. Oglądam się za siebie co jakiś czas i widzę, że nie ma szans na pościg z ich strony. Zwłaszcza, że to były moje cele, ja ich - nie byłem. Pewnie cele nawet nie miały pojęcia, że są na muszce. Bieg stał się nieco nudny. Muszę przemęczyć jeszcze jedno kółko, a tu kolka - i to tylko na płaskim, bo na podbiegach odpuszcza. Co tu robić, żeby nie bić się z własnymi myślami przez ostatnie okrążenie?
Ostatni podbieg drugiej pętli i wyprzedza mnie para. Cholera. Kawał mi odchodzą. Nie dam rady ich dopaść, a innych, nowych celów jak na lekarstwo. Idę więc taktycznie, submaksymalnie. Tak, żeby mi nie odeszli poza zasięg wzroku. Spróbuję ich "zjeść" na ostatnich dwóch podbiegach.
Ostatnie kółko to bieg w błocie zwątpienia (bo że buty w nim grzęzły, to nie muszę mówić - w lesie rozmięknięty śnieg, lód i błocko. To oczywiste o tej porze roku, po takiej zimie). Więc nie ma mentalnej mocy, by sobie powiedzieć jasno - mam ich, to tylko kwestia czasu. Jest stale powtarzające się hasełko (tłucze się od ucha do ucha): są za daleko, za daleko, za daleko, są za daleko, daleko...
Walczę z kolką i hasłem. Czuję w nogach moc, że jeszcze mogę, ale hasło i kolka, na przemian. Ostatnie dwa podbiegi. Biegnę z oddechem co krok. W gardle świszcze. Przedzawałowo. Na pierwszym podbiegu - trochę zmniejszyłem dystans. Drugi, ostatni - albo teraz, albo nic z tego.
Przyciskam. Dam radę - taki sztandar wywieszam w głowie. Już tylko to się liczy. Dwie niebieskie podkoszulki i mój oddech. Do szczytu wzniesienia jeszcze 10 metrów, a oni przede mną. W końcu na samej górze dopadam jego. Wypuścił ją, chyba szybciej ona biega, machnął by gnała do mety. Pięć metrów od rozpoczęcia zbiegu wyprzedziłem. Mam i ją! Potem zwolniłem nieco. Słyszę za plecami, że próbuje dotrzymać mi kroku. Sto metrów przed metą rozpocząłem finisz. Ona nie ma szans. Jestem strzelcem wyborowym.
1. pętla: 18'48''
2. pętla: 18'45''
3. pętla: 18'02''
Czas łączny: 55'36''
środa, 17 marca 2010
wtorek, 16 marca 2010
Kabacka pętla
Ok. godziny 8 rano udałem się do lasu. Sporo biegaczy, jak na tę porę w środku tygodnia - pewnie z dziesięciu minąłem. Wąska ścieżka w śniegu.
Lekko, przyjemnie, cicho.
58'18''
Lekko, przyjemnie, cicho.
58'18''
poniedziałek, 15 marca 2010
Basen z wieczora
Jak zwykle - katowanko w brodziku.
Teraz już tylko szlify wynurzania głowy do oddechu - ale to, tak naprawdę, najtrudniejsze ze wszystkiego co dotychczas.
Teraz już tylko szlify wynurzania głowy do oddechu - ale to, tak naprawdę, najtrudniejsze ze wszystkiego co dotychczas.
sobota, 13 marca 2010
Pierwsza dycha
W sobotę w ramach Zimowych Biegów Górskich w Falenicy wystartowałem po raz pierwszy w tym roku w zawodach. Trasa trudna. Lód, śnieg. Na podbiegach - to nie problem. Na zbiegach - trzeba było bardzo ostrożnie. 10 kilometrów. Trzy pętle. 21 podbiegów. 280 metrów przewyższenia (wg organizatorów).
Pierwsza pętla: 19'12''
Druga pętla: 19'
Trzecia pętla: 18'30''
Razem: 56'43''
Jak na brak ruchu (biegowego) w ostatnim czasie, podbiegi, nawierzchnię, to trzeba być bardzo zadowolonym. Zwłaszcza, że założeniem nie było ściganie się, a zmieszczenie się w godzinie. A jaki sprinterski finisz...
Pierwsza pętla: 19'12''
Druga pętla: 19'
Trzecia pętla: 18'30''
Razem: 56'43''
Jak na brak ruchu (biegowego) w ostatnim czasie, podbiegi, nawierzchnię, to trzeba być bardzo zadowolonym. Zwłaszcza, że założeniem nie było ściganie się, a zmieszczenie się w godzinie. A jaki sprinterski finisz...
piątek, 12 marca 2010
Pierwsza pięćdziesiątka
Po tygodniowej przerwie spowodowanej przeziębieniem wybrałem się na basen. Brodzik, ale pod koniec udałem się na pełnowymiarowy basen, zobaczyć, co udało mi się osiągnąć.
Niewiele...
Niewiele?
Przepłynąłem w jedną stronę, dwa razy łapiąc się brzegu, bo chyba bym sczezł na dnie. W drugą stronę postanowiłem pomierzyć czas. 50 metrów w 1'54''. Trzy razy wyszedłem do pozycji zwanej "Słodkim Punktem" - generalnie na boku, choć bardziej na plecach. W tej pozycji po prostu można uspokoić oddech.
Marność nad marnościami. Wolno. Nieporadnie. Głębia (tam chyba jest ze 2 metry) przeraziła mnie. Ruchy były nieskładne. Mamo!
Zostało jeszcze trochę czasu. Początki bywają trudne.
Niewiele...
Niewiele?
Przepłynąłem w jedną stronę, dwa razy łapiąc się brzegu, bo chyba bym sczezł na dnie. W drugą stronę postanowiłem pomierzyć czas. 50 metrów w 1'54''. Trzy razy wyszedłem do pozycji zwanej "Słodkim Punktem" - generalnie na boku, choć bardziej na plecach. W tej pozycji po prostu można uspokoić oddech.
Marność nad marnościami. Wolno. Nieporadnie. Głębia (tam chyba jest ze 2 metry) przeraziła mnie. Ruchy były nieskładne. Mamo!
Zostało jeszcze trochę czasu. Początki bywają trudne.
piątek, 5 marca 2010
Bez świeżości
Dziś udałem się na basen trzeci dzień z rzędu. To już lekka przesada. Po pierwsze - mniejsza radocha. Po drugie - szybciej człowiek osiąga stan zniecierpliwienia własną nieudolnością. Po trzecie - brak precyzji. Jutro na basen na pewno nie pójdę.
czwartek, 4 marca 2010
Opuszczę brodzik
Już niedługo. Mam nadzieję. Dziś już pokonywałem go, nabierając powietrza co trzeci krok - krok pływacki rzecz jasna, który niewiele ma wspólnego z nogami, a odnosi się przede wszystkim do rąk. Cała filozofia nauki, którą sobie sam stworzyłem, zakłada, że najpierw trzeba wykonać daną, nową czynność niedbale, tak, żeby osiągnąć pewien komfort jej wykonywania. I tak, gdy uczę się nabierać powietrza, nie skupiam się na precyzyjnej pracy rąk. Gdy opanuję oddychanie, będę wykonywać to na psychicznym i fizycznym luzie - wrócę do koncentracji na właściwym układaniu dłoni, łokci itd. W ten sposób, krok po kroku, dokładam nowe elementy.
Dzięki takiej metodzie, która wymaga ode mnie jednak masy cierpliwości, a woda nie raz już usłyszała ode mnie piękną wiązankę brukowych słów, niedługo opuszczę brodzik. Wraz z nadejściem wiosny
Dzięki takiej metodzie, która wymaga ode mnie jednak masy cierpliwości, a woda nie raz już usłyszała ode mnie piękną wiązankę brukowych słów, niedługo opuszczę brodzik. Wraz z nadejściem wiosny
środa, 3 marca 2010
Ba
sen.
Szlifuję formę, czy raczej styl pływacki.
Na czym to polega?
Po pierwsze w ogóle nigdy kraulem pływać nie umiałem. Wszelkie próby kończyły się piciem wody. Dzięki Total Immersion i kursowi powoli opanowuję trudną sztukę pływania kraulem.
Co tak katuję w brodziku? Ano poszczególne elementy ruchu w kraulu, które można prześledzić na zamieszczonych tu filmikach. Obecnie jestem już w ostatniej fazie nauki - składam wszystkie klocki do kupy. Czyli uczę się oddechów.
Szlifuję formę, czy raczej styl pływacki.
Na czym to polega?
Po pierwsze w ogóle nigdy kraulem pływać nie umiałem. Wszelkie próby kończyły się piciem wody. Dzięki Total Immersion i kursowi powoli opanowuję trudną sztukę pływania kraulem.
Co tak katuję w brodziku? Ano poszczególne elementy ruchu w kraulu, które można prześledzić na zamieszczonych tu filmikach. Obecnie jestem już w ostatniej fazie nauki - składam wszystkie klocki do kupy. Czyli uczę się oddechów.
sobota, 27 lutego 2010
36., Paweł motywuje i cel na 10
Dziś odwiedził mnie i panią J.M. Paweł - trzykrotny Mistrz Polski amatorów w maratonach MTB.
Tu można poczytać trochę więcej o tym zacnym Panu. Długo w noc dyskutowaliśmy o treningach, motywacji, celach sportowych i w ogóle o... życiu.
Tak się złożyło, że akurat były to moje urodziny, więc wyjątkowy prezent zrobił kolega swoim przybyciem.
Zbiegło się to wszystko z ugruntowaniem w mojej głowie celu na ten rok. Odległy to cel - bo we wrześniu. Chodzi o te zawody. Oczywiście dystans krótszy. Dłuższy musi poczekać.
Pozostało 27 tygodni. Dużo i mało.
Mało, bo pływanie w powijakach. Nawet jeśli do końca marca osiągnę pełny styl, to gdzie mi do przepłynięcia 1,9 km? To będzie wymagało dużego nakładu pracy.
Dużo, bo w takim czasie spokojnie zdążę zbudować i bazę w rowerze i w bieganiu, i jeszcze ją rozbudować specyficznie pod ten wyścig. Tak, żeby taki dystans pokonać, jak to określił Paweł: "w komforcie".
Założenia? Dotrzeć do mety.
Spekulacje? A jakże. Najgorzej będzie z pływaniem. Ale chyba w 60' dam radę. Rower? W drugim wpisie na tym blogu opisywałem start w zawodach w Zielonce. Tam, na góralu z grubymi oponami na 40-kilometrowej trasie utrzymałem prędkość 33 km/godz. Jeśli przesiądę się na szosówkę (której nie mam) lub pojadę na góralu na cieniutkich slikach, może 35 km/godz. utrzymam. Załóżmy 165'. Bieg? 120'. Plus 10' na zmiany.
Razem daje to wszystko 355', czyli pięć godzin i pięćdziesiąt pięć minut. Takie są spekulacje.
Gorzej będzie z motywacją. W tym mam braki równie duże jak w kraulu. Utrzymać bojowy nastrój przez pół roku nie będzie łatwo.
Ale co Paweł, chyba trzeba spróbować, nie?
Tu można poczytać trochę więcej o tym zacnym Panu. Długo w noc dyskutowaliśmy o treningach, motywacji, celach sportowych i w ogóle o... życiu.
Tak się złożyło, że akurat były to moje urodziny, więc wyjątkowy prezent zrobił kolega swoim przybyciem.
Zbiegło się to wszystko z ugruntowaniem w mojej głowie celu na ten rok. Odległy to cel - bo we wrześniu. Chodzi o te zawody. Oczywiście dystans krótszy. Dłuższy musi poczekać.
Pozostało 27 tygodni. Dużo i mało.
Mało, bo pływanie w powijakach. Nawet jeśli do końca marca osiągnę pełny styl, to gdzie mi do przepłynięcia 1,9 km? To będzie wymagało dużego nakładu pracy.
Dużo, bo w takim czasie spokojnie zdążę zbudować i bazę w rowerze i w bieganiu, i jeszcze ją rozbudować specyficznie pod ten wyścig. Tak, żeby taki dystans pokonać, jak to określił Paweł: "w komforcie".
Założenia? Dotrzeć do mety.
Spekulacje? A jakże. Najgorzej będzie z pływaniem. Ale chyba w 60' dam radę. Rower? W drugim wpisie na tym blogu opisywałem start w zawodach w Zielonce. Tam, na góralu z grubymi oponami na 40-kilometrowej trasie utrzymałem prędkość 33 km/godz. Jeśli przesiądę się na szosówkę (której nie mam) lub pojadę na góralu na cieniutkich slikach, może 35 km/godz. utrzymam. Załóżmy 165'. Bieg? 120'. Plus 10' na zmiany.
Razem daje to wszystko 355', czyli pięć godzin i pięćdziesiąt pięć minut. Takie są spekulacje.
Gorzej będzie z motywacją. W tym mam braki równie duże jak w kraulu. Utrzymać bojowy nastrój przez pół roku nie będzie łatwo.
Ale co Paweł, chyba trzeba spróbować, nie?
piątek, 26 lutego 2010
czwartek, 25 lutego 2010
wtorek, 23 lutego 2010
Basen
Tak, porannie. Na basen. Do końca marca osiągnę pełny styl. Takie jest założenie i wiem, że je zrealizuję.
sobota, 20 lutego 2010
W tę i nazad - cóż za radość. W stronę Sedlaka
Wybraliśmy się z panią J.M. w Góry Świętokrzyskie. Ale nie po to żeby popodziwiać widoki. Cel jest konkretny - trawers Łysogór i powrót tą samą drogą. Św. Katarzyna, Łysica, Kakonin, św. Krzyż.
Tę trasę pokonywałem wielokrotnie. Ale tylko w jedną (lub drugą stronę) - pieszo, rowerem. Zawsze wydawała się długa, ciężka, po pokonaniu jej - było dość, wystarczająco. Teraz porwaliśmy się na pochłonięcie jej w całości - z parkingu na parking.
Nie są dziłem, że się uda. NIe to żebym wątpił. Ale to jednak kawał. 36 km. Dawno nie przeszedłem tyle jednego dnia. Jeszce w górach. Zimą. Po śniegu. No właśnie - śnieg. Na zejściu z Łysicy okazało się, że już trochę śnieg rozmiekł. Pani J.M. dużo lżejsza niczym kozica przebiegała po powierzchni. Ja zapadałem się co krok. Po kolana, po kostki, po kolana, pół łydki, kostka, kostka, kolano, kolano, kostka, pół łydki. Żadnego rytmu, żadnej przewidywalności. Męka. A kobieta gdzieś daleko z przodu. Albert, kobieta mnie bije!!!
Brnęliśmy przez breję aż w końcu padło hasło, że jeszcze godzina i jeśli nie dojdziemy, trzeba zrobić odwrót. Po 15 minutach okazało się, że to już koniec lasu - wyszliśmy na pole, a nim do szosy prowadzącej na św. Krzyż. Cóż za radocha.
Wbiegliśmy na górę asfaltem. Sporzyliśmy hot-dogi z tajemniczej, spowitej mgłą budki przed klasztorem i pognaliśmy z powrotem. Przez całą drogę towarzyszył nam niebieski wysłannik.
Mam jakiś niezwykły sentyment do Łysogór.
A wymiar mistyczny pojawił się, gdy zetknąłem się ze spóścizną księdza Sedlaka.
Dziś miliony ludzi na świecie zachłystują się "Zaginionym symbolem" Dana Browna i neotycznymi rewelacjami, które ów autor zgrabnie upowszechnia.
Sedlak już w latach 70. XX w. pisał o tych sprawach. Więcej, stworzył całą hipotezę mechanizmów - w jaki sposób człowiek może swoim myśleniem wpływać na materię.
Środowisko naukowe Sedlaka wyśmiało, odrzuciło, dziś jest niemal zapomniany.
Gdyby żył za Oceanem, pewnie byłby wielkiem guru.
Ksiądz Włodzimierz przez wiele lat żył skromnie w mglistym klasztorze na św. Krzyżu.
Trwawers przepełnił mnie radością. Spotkanie z tymi górami, z tym klasztorem i jakby nie było mały sportowo-turystyczny wyczyn na moją własną miarę. Jednodniowa pielgrzymka w intencji dobrego roku.
Tę trasę pokonywałem wielokrotnie. Ale tylko w jedną (lub drugą stronę) - pieszo, rowerem. Zawsze wydawała się długa, ciężka, po pokonaniu jej - było dość, wystarczająco. Teraz porwaliśmy się na pochłonięcie jej w całości - z parkingu na parking.
Nie są dziłem, że się uda. NIe to żebym wątpił. Ale to jednak kawał. 36 km. Dawno nie przeszedłem tyle jednego dnia. Jeszce w górach. Zimą. Po śniegu. No właśnie - śnieg. Na zejściu z Łysicy okazało się, że już trochę śnieg rozmiekł. Pani J.M. dużo lżejsza niczym kozica przebiegała po powierzchni. Ja zapadałem się co krok. Po kolana, po kostki, po kolana, pół łydki, kostka, kostka, kolano, kolano, kostka, pół łydki. Żadnego rytmu, żadnej przewidywalności. Męka. A kobieta gdzieś daleko z przodu. Albert, kobieta mnie bije!!!
Brnęliśmy przez breję aż w końcu padło hasło, że jeszcze godzina i jeśli nie dojdziemy, trzeba zrobić odwrót. Po 15 minutach okazało się, że to już koniec lasu - wyszliśmy na pole, a nim do szosy prowadzącej na św. Krzyż. Cóż za radocha.
Wbiegliśmy na górę asfaltem. Sporzyliśmy hot-dogi z tajemniczej, spowitej mgłą budki przed klasztorem i pognaliśmy z powrotem. Przez całą drogę towarzyszył nam niebieski wysłannik.
Mam jakiś niezwykły sentyment do Łysogór.
A wymiar mistyczny pojawił się, gdy zetknąłem się ze spóścizną księdza Sedlaka.
Dziś miliony ludzi na świecie zachłystują się "Zaginionym symbolem" Dana Browna i neotycznymi rewelacjami, które ów autor zgrabnie upowszechnia.
Sedlak już w latach 70. XX w. pisał o tych sprawach. Więcej, stworzył całą hipotezę mechanizmów - w jaki sposób człowiek może swoim myśleniem wpływać na materię.
Środowisko naukowe Sedlaka wyśmiało, odrzuciło, dziś jest niemal zapomniany.
Gdyby żył za Oceanem, pewnie byłby wielkiem guru.
Ksiądz Włodzimierz przez wiele lat żył skromnie w mglistym klasztorze na św. Krzyżu.
Trwawers przepełnił mnie radością. Spotkanie z tymi górami, z tym klasztorem i jakby nie było mały sportowo-turystyczny wyczyn na moją własną miarę. Jednodniowa pielgrzymka w intencji dobrego roku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)