piątek, 30 kwietnia 2010

Skomplikowane

Dziś się znów wypluskałem.
Pomimo pływania stylowo, wciąż pracuję nad techniką. Przede wszystkim muszę dopracowac branie oddechów na lewą stronę. To czy zachłysnę się wodą, czy wezmę pełnowartościwy haust powietrza zależy od ułożenie prawej ręki. Musi być nieco poza linią ciała. We właściwym miejscu. Inaczej gnę się w biodrach, wychylam klatkę, za szybko spływam pod wodę.
Z prawą stroną też bywa nie najlepiej. Przez to, że niedotleniam się na lewej, muszę brać z prawej więcej powietrza, a to skutkuje dłuższym pozostawaniem z ustami ponad wodą. I co z tego wynika? A no to, że weszła mi już w nawyk tak duża rotacja ciała, że potem tracę energię na odwrócenie w drugą stronę. To strasznie spowalnia.
Tak więc kluczem jest ułożenie prawej ręki przy nabieraniu powietrza z lewej strony.
Skomplikowane.

czwartek, 29 kwietnia 2010

Poranne Łazienki

Dla odmiany, zamiast odwiedzić mniej lub bardziej dziko rosnący Las Kabacki wybraliśmy się z kolegą Wojtkiem do przyzwoicie utrzymanych Łazienek.
Cóż za miejsce do biegania! Dostojne, poważne, historyczne. Bieg nabrał innego wymiaru, choć przez cały czas debatowaliśmy o przyziemnościach.
54'40''.

środa, 28 kwietnia 2010

Wodnik Szuwarek

Skoro 50 to za dużo - 25 jest w sam raz. Zaliczyłem dziś pływanko na Wodniku. Taka długość niecki pozwala mi pływać z mentalną swobodą, nie napinać się, że nie dam rady dopłynąć do drugiego brzegu. Tak więc skupiając się na technice, pracuję jednak cały czas nad wytrzymałością w wodzie. A to, mam nadzieję, zaprowadzi mnie z powrotem na basen 50-metrowy. A potem może nawet na baseny naturalne o długościach niezmierzonych.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Za dużo

50 metrów to za dużo na raz. Dziś po raz drugi się o tym przekonałem na Warszawiance.
Pokonuję je na 12-14 oddechów, co trzeci krok, ale koło 8 oddechu zwykle zaczyna mnie zatykać. Brakuje tchu. Muszę się trochę rozpływać na 25-metrowym basenie. Skracać przerwy pomiędzy kolejnymi długościami. Na razie na 50. nie mam czego szukać.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Podsumowanie tygodni 21. i 20.

Żeby się nieco zmotywować, postanowiłem podsumowywać tygodnie do startu.
Zakładałem: 6 wyjść na basen, 5 godzin na rowerze, 5 biegania

Pływanie: 5 razy basen. Każde wejście na basen będę na razie liczyć pojedynczo - zanim zacznę liczyć przepłynięte metry (kilometry?)

Bieganie: 5 treningów. Nieco ponad 4 25'. Dystans ok. 45 km

Rower: 2 razy był grany. Czas: 3 50'. Dystans 80 km.

Wyszło trochę mniej w stosunku do założeń, ale i tak jestem zadowolony. Po dwóch tygodniach dość intensywnego ruszania się, czułem się zmęczony.
Kolejny tydzień - odpoczynkowy.

Zostało 19 tygodni do startu.

sobota, 24 kwietnia 2010

Boksze

W weekend odwiedziłem kolegę, który porzucił stolicę na rzecz Suwalszczyzny.
W pięknych okolicznościach przyrody, wśród pagórków wokół jeziora Boksze wykonałem przebieżkę trwającą dokładnie 1 04'.

piątek, 23 kwietnia 2010

Ruchy dwa

I znów tak wyszło.
Rano umówiłem się z kolegą Wojtkiem i kolegą Arturem na Kabatach.
56'29''
Bieg z pogaduchami przez całą drogę. To lubię.

Wieczorem z panią J.M. udaliśmy się na Warszawiankę.
Bałem się tego basenu, jak diabeł święconej wody.
I rzecz jasna - pierwsza próba i nie dałem rady przepłynąć całej długości na raz - musiałem wyjśc do pozycji, w której mogłem uspokoić oddech.
Ale! Po 4 czy 5 próbach - dałem radę.
Wspaniale. Mogę już na raz przełynąć 50 metrów. Muszę dołożyć do tego jeszcze tylko 1850 metrów i już będę kozak.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Dwa ruchy

Rano basen
Po południu - rower.
Tak, jakbym nie miał nic innego w życiu do roboty, tylko trenować.
Dystans: 30,5
śr. V.: 22,4
Czas: 1 22'

Na razie spokojnie ten rowerek - organizm trzeba wprowadzić w nowy rodzaj ruchu.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Kabatki

Udał się na ulubioną pętelkę na Kabaty. samotnie, swobodnie, w zapadającym zmroku.
1 01'.

niedziela, 18 kwietnia 2010

ba, ba, basen

Czkawką będzie mi się odbijał, ale młócę wodę. I jest to przyjemne.
na razie nie ma co liczyć przepłyniętych odległości, czasów itd. Na razie, trzeba walczyć, żeby poprawić jeszcze technikę, zbudować kondycję.

sobota, 17 kwietnia 2010

Bajk - a

Ubóstwiam jazdę na bajku, a szczególnie na moim bajku.
Z panią J.M. pojechaliśmy na rozpoznanie atakiem traski, na której będziemy szlifować formę.
w jedną stronę jechało się wspaniale, w drugą - pod wiatr. Męka. wyszedł raczej trening siły niż przjeżdżka na początek sezonu.
Dystans: 53,1
Śr.V.: 21,5
Czas: 2 27'

piątek, 16 kwietnia 2010

Pętelka

Standardowa pętelka (ok. 6.5 km) biegiem. na spokojnie. Zobaczyć, czy nogi już wróciły do siebie. Mam wrażenie, że krok narciarski, hamowany pulkami, dobrze zrobił mięśniom nóg - po prostu ostre pakowanie w naturalnej siłowni.
Czas - nie rewelacyjny, bo na spijanie śmietanki z sankowego treningu siłowego przyjdzie jeszcze czas - 36'10''.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Wodnik

Basen Wodnik na Gocławiu - całkiem mi podpasował. Blisko, tanio i luźno.
Próbuję pływać dwa baseny na raz - ale idzie mi marnie. więc po jednym, po jednym, po jednym...

wtorek, 13 kwietnia 2010

Przebieżka

Z panią J.M. udaliśmy się na przebieżkę w stronę Wisły.
Jej, jakie ciężkie nogi. Nie odpoczęły po narciarskich ekscesach, więc nieco skracamy dystans. wyszło 47'02''.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Do roboty

Do STARTU pozostało 21 tygodni, więc czas ostro zabrac się do roboty.
W niedzielę nastąpił powrót z wycieczki, a poniedziałek - na basen.
Idzie dobrze. Pływam sobie 25-metrowe odcinki. I tak trzymać.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Z notatnika pseudopolarnika - 5.

Dzień ostatni. Kuchenki padły, więc chyba musimy się wycofać w jednym skoku do naszego Wieloryba - czyli samochodu.
Stąd, z Marbu, przez Kalhovd, to nieco ponad 40 kilometrów.
Trochę przeraża mnie ta odległość.Nogi obolałe, skóra pozdzierana, twarz pali, spręż już nie ten.Pod koniec dnia trzeba liczyć się z cierpieniem. I było na prawdę przygodowo.
Zwijamy się i startujemy. Pogoda - jak zwykle. Widoczność marna. Szusujemy wzdłuż patyków. Do Kalhovd mamy ok. 22 km.
Na którymś postoju widzimy, że podąża za nami ktoś. Za chwilę, coraz wyraźniej widać, że to grupa. Kolejny postój i mija nas jeden rządek ludzi, drugi, a potem jeszcze trzeci. Mniej więcej 30-35 osób. Tłum na pustkowiu!Szusujemy za nimi. Idą nieco inną drogą, niż planowaliśmy. Ale dobrze - omijają góry.
Po kilku kilometrach trzy grupy i my - wszystko się wymieszało. Nieustanne mijanie, wyprzedzanie, odpoczywanie, pozdrawianie. Ludzie idą z plecakami - my z pulkami, więc jesteśmy nieco wolniejsi, choć i tak niektórych wyprzedzamy.
W pewnym momencie od reszty odstaje jeden z narciarzy - ewidentnie norweski żołnierz. W mundurze, z wojskowym plecakiem, a jeden z jego kumpli ma nawet zimowy kamuflaż - białą bluzę i spodnie.Zagaduję go. Opowiada, że rzeczywiście są z wojska i teraz podłączyli się do brytyjskich Royal Marines i wędrują razem z nimi. To ci anglicy - klapki, herbatki - których spotkaliśmy w Rauhelleren parę dni wcześniej.Norweg rozprawia z dumą, jaką to mają wspaniałą wspólną historię - Brytyjczycy szkolili Norweskich komandosów do desantu na fabrykę ciężkiej wody, którą Niemcy prowadzili w czasie II wojny światowej w pobliskim Rjukan. Norwedzy, skrywając się na płaskowyżu, zaatakowali fabrykę i pokrzyżowali budowę bomby atomowej.Wracamy na śnieg. Jest mozół. Idziemy inną drogą, więc nie wiem, kiedy dojdziemy do schroniska, a widocznośc, jak wiadomo, marna.

I tu zaczyna się największa nauka tego wyjazdu. Trzeba było łazić pięć dni, żeby doprowadzić się na skraj. Wyjrzeć za krawędź. Dokonać odkrycia...
Zaczyna się od tego, że człowiek sobie coś ustawi w głowie. Dajmy na to - do schroniska powinno być jeszcze jakieś godzina marszu. Jakieś cztery kilometry. Patrzysz sobie na GPS-a, kalkulujesz, że to za tą górą. Utwierdzasz się w swoich przekonaniach, aż w końcu są one tak ugruntowane w Twojej głowie jak fakt, że słońce wstaje i zachodzi codziennie.
więc kiedy mija 50 minut, a schroniska ani widu, ani słychu, pojawia się nie pokój. Po kolejnych 30 minutach - jest rozdrażnienie. Po drugiej godzinie marszu - pojawia się u mnie wściekłość. Jestem tak wnerwiony, że pluję jadem do około. Jestem do białości rozpalony. Klnę na śnieg, sanki, kurtkę, gogle, schronisko, góry, własne głupie pomysły. Najgorzej mają ci, którzy są w pobliżu ze mną. A biedna pani J.M. jest tu jedyną osobą. reszta się jakby rozpierzchła - jedni zostali z tyłu, inni popędzili do przodu. Oni też dostali w moich myślach odpowiednie wiązanki.
Taki stan mnie rozkłada, odbiera motywację. Najchętniej siadłbym na tyłku i poczekał, aż schronisko samo się zbliży. Mówiąc krótko - mam wszystko w czterech literach.

A skąd ten niemiły stan?
Z usztywnienia. Człowiek się nastawia, roi sobie w głowie jakieś nieprawdziwe rzeczy, a gdy się nie spełniają - dramat.
W końcu jednak Kalhovd wyłoniło się z mgły, a dotarcie do niego było jeszcze okupione ciągnięciem sanek pod całkiem stromą górkę.
W środku kawa i po zimnym, acz okraszonym śmietaną i borówkami gofrze.
Zbieramy się do wyjścia, a jeden z Anglików, z sumiastym wąsem, Royal Marine, dopytuje się, dokąd to się wybieramy. Wymieniamy nazwę miejscowości, ale nic mu to nie mówi. A ile to kilometrów. Dwadzieścia.
Na jego twarzy pojawia się mieszanka uczuć.

Zostawiamy żołnierza w stuporze i wychodzimy.Do Kalhovd dotarł wielki pług i dośnieżył całą drogę - na tutejszą tamę muszą dojechac jakieś maszyny. Na szczęście, śniegu jest tyle, że bez problemu możemy się tędy posuwać, choć czasem wyłaniają się duże placki żwiru. Nie mamy wyboru - dolina wiedzie jedna droga.
początkowo więc, jeszcze na wierzchowinie, ciągniemy pulki w sporym kanionie, wysokim czasem i na 3 metry, wyżłobionym w śniegu przez pług.

Robi się pikęnna pogoda. Po raz pierwszy widzimy tu słońce. Mgły odpływają. Jest ciepło, przyjemnie. Jednak godziny mijają powoli. wchodzimy w dolinę, do lasu. Zaczynam orientować się mniej więcej gdzie jesteśmy - pamiętam niektóre detale z podejścia.
W pewnym momencie pojawia się w głowie myśl - jeszcze gdzieś tak godzina marszu.
Mija godzina, a parkingu ani widu, ani słychu.
Pojawia się rozdrażnienie. Drzewa, pulki, żwir na drodze zaczynają mnie wnerwiać.
I nagle błysk - tylko nie to.
Tym razem - nauczony wcześniejszym doświadczeniem - obieram inną strategię.
To niesamowite, że w ciągu jednego dnia, doświadczam dwa razy tego samego stanu. Ale teraz mogę zareagować inaczej.
Koncentruję uwagę, odciągam ją od wszystkiego, co doprowadza mnie do szaleństwa.
Liczę kroki na prawą nogę - jeden, dwa, trzy.... dziewięćdziesiąt dziewięć, sto.
Liczę kroki na lewą nogę - jeden, dwa, trzy.... dziewięćdziesiąt dziewięć, sto.
Może to i idiotyczne, ale pomaga przetrwać.
Przeliczyłem tak kilka tysięcy. Tylko koncentracja, oszukanie własnego umysłu pomaga mi brnąć dalej. Pokonać tego dnia 41. kilometr, 42. kilometr.
A z tyłu pani J.M. idzie sobie jakby nigdy nic.

Wreszcie - koniec.
Uff.
Teraz pozostaje już tylko 2 tys. km do domu.

środa, 7 kwietnia 2010

Z notatnika pseudopolarnika - 4.

Długo nie mogę zasnąć. Czuję w nogach, że śnieg przysypuje powoli namiot.
Nasze schronienie ma specjalną konstrukcję - jest niezwykle odporne na wiatr, ustawione pod odpowiednim kątem - węższą stroną - może się opierać sporym wichurom.
Co wieczór wkopujemy je dość głęboko. Wiatr nam nie straszny raczej, ale jego łopotanie i podwiewanie śniegu pod tropik - to raczej nie są przyjemności. Dlatego lepiej wsadzić namiot w dziurę ze śniegu. To ma jednak swój minus. Niesiony wiatrem śnieg we wszelkich obniżeniach odkłada się. Zawirowanie wiatru, spadek prędkości i płatki śniegu opadają. Przez kilka godzin, na przykład podczas nocy, w każdym zagłębieniu zbierze się pryzma śniegu.
Przed zaszyciem się w namiocie, sprawdzamy prędkość wiatru. Ok. 35-38 km/godz. Niewiele. Wystarczająco jednak, żeby w nocy śnieg starał się zrównać nasze zagłębienie z resztą płaskowyżu. Co parę minut, nie mogąc zasnąć, sprawdzam ciężar śniegu zalegający na ściankach namiotu. Wokół nas powstaje śnieżny sarkofag. W końcu ok. 4 nad ranem czas na odśnieżanie. Wyjście z namiotu nastręcza trudności - do 3/4 wysokości nasza kopułka jest przysypana. Wypychanie śniegu nogami - stopy na tropik i pchanie na duża powierzchnię. Potem zamek w górę i do ud w ciężkim, mokrym śniegu - jest ok. 2,5 stopnia na plusie. 15 minut z łopatą i znów można wskoczyć do śpiwora.
Śnieg z wiatrem jednak pracują nieustannie. Pobudka o godz. 6. Efekt?


Namiot znów zasypany.
Zwijamy się. Poranek należy chyba do najgorszych. Widoczność na jakieś 100 metrów. Śnieg zacina po twarzy. Popylamy w stronę zamkniętego schroniska.
Tu ujawnia się jeszcze jeden podstęp płaskowyżu. Okazuje się, że pomimo chmur, słońca przecież nie wiedzieliśmy od początku wycieczki, mamy poparzone twarze. Pani J.M. ma na policzkach twardą skorupkę. Ja - usta popekane, nos ze strupem. Linomag na twarz i trudna rada. Można zasłonić się również bufem, ale wtedy gogle parują i nie widać już nic.

Dochodzimy do Lagaros. Kilka budynków na pustkowiu. Tu wieje najgorzej. Ok. 40 km/godz. Niby niewiele, ale czasem są silne podmuchy - jednak najważniejsze - efekt chłodzenia wiatrem. Temperatura - 3,5 na plusie. Z efektem chłodzenia - 3,5/4 na minusie.
Taktyka jest taka, że gdy człowiek ciągnie sanki - ciepło. Gdy się zatrzyma - zimno, bo pot się skrapla, ciągnie energię itd. więc na postoju koniecznie od razu trzeba wrzucić coś na siebie. My zakładamy eleganckie primalofty. Ale tu jest jeszcze dziwniej. Jest ciepło. Więc pod przeciwwiatrowymi kurtkami nie mamy prawie nic - cienkie podkoszulki. Gdy się człowiek zatrzyma - od razu ziąb.

Krótki postój i uciekamy z tego niezbyt przyjemnego miejsca. Wiatr pizga, widoczność marna, ciągniemy pod górę, ślad nie przetarty, buzie pieką od spalenizny. Ale bez przesady - to mimo wszystko jest przyjemne. Coorwod, May, London. Zew przygody. Chłopackie, dziecięce marzenia. Jest spełnienie.

Po 6 godzinach marszu (3 od startu do Lagaros, i kolejne trzy od Lagaros) spotykamy parę Norwegów. Państwo mają ok. 50. Idą sobie na nartach w tym pustkowiu, uśmiechnięci, zadowoleni, jakby wybrali się na spacer do parku. Gdzież nam ludziom z południa do twardych Norwegów. To co dla nas jest ekstremalne - choćby wycieczka na Hardangervidda, dla chodzącego po górach Norwega to śmiechowa wyprawa. Nic dziewnego, że ten naród wypuścił Nansena, Amundsena czy Liv Arnesen (pierwsza kobieta, która samotnie dotarła bez wsparcia do bieguna południowego). Dla niech ekstremalne jest to, co nie śniło się naszym filozofom.

Tak więc małżeństwo popyla sobie do Lagaros, bo w Norwegi, jeśli należysz do tamtejszego PTTK, masz klucze do wszystkich schronisk w całej Norwegii. Pewnie dojdą do Lagaros za trzy godziny, napalą w piecu i będą rozkoszować się swoją samotnością wśród gór.

My postanowiliśmy dotrzeć do Marbu. Dłużące się 4 godziny, z czego sporo zjazdów. Schronisko ma być tuż za każdym następnym zakrętem. Mozół, lekka udręka, nadmiar marszu - gdzie to schronisko? W końcu się pojawia. Tego dnia pokonaliśmy ciut ponad 32 km. Prawie 12 godzin w drodze. Ale to nie koniec.

Po rozbiciu obozu, w tym samym miejscu co poprzednio, okazuje się, że kuchenka padła. Nie chce palić. Czyszczenie, przedmuchiwanie, pokręcanie i naprawianie nie pomaga. Na szczęście mamy drugą - taką samą. Ale ta... również nie działa. Przyczyną może być jedynie zanieczyszczone paliwo, które... od paru dni jednak dobrze się spala. Teraz kuchenki gasną same z siebie. 1300 zł nadaje się na śmietnik. A to przecież najwyższa półka w takim sprzęcie.

Pokonani idziemy do schroniska prosić o wodę. Dobrze, że tu dziś dotarliśmy. W środku, nieco cuchnący, przyglądamy się kolacji przy świecach - to Anglicy, których spotkaliśmy wczoraj, świętują przebycie drogi przez góry. Jest tu również kilka innych ekip. Wygląda na to, że następnego dnia, wszyscy będziemy zmierzać w tę samą drogę - do Kalhovd.

wtorek, 6 kwietnia 2010

Z notatnika pseudopolarnika - 3.

Poranek na podobnych wycieczkach zwykle wygląda tak samo. Człowiek ledwo oko otworzy, wychyli głowę z puchowej mumii, już mu zimno. Trzeba nakopać śniegu do garnka, rozpalić kuchenkę i wsłuchiwać się w szumiący palnik przez godzinę czy dłużej. Zanim śnieg się roztopi, a potem woda się zagotuje, upływa dużo czasu. A tu przecież jest ciepło, a nie 20 stopni na minusie. Potem trzeba zasypać śniadanie do menażki i zalać je wrzątkiem. Jeszcze dwa litry wody do dwóch termosów i gotowanie skończone. Zaraz trzeba będzie wychynąć z namiotu i spakować cały majdan.


Trudności z oceną odległości i nawigacją dziś ujawniły się na starcie. Poprzedniego dnia, siedząc na werandzie w schronisku, oceniałem, że szlak wiedzie pewną doliną. Zwykle nie mam problemów z orientacją w terenie. Okazało się oczywiście, że nasza droga biegnie w inną stronę. Nawet kompas nie pomaga.
Mozolnie pniemy się pod przełęcz. Potem wychodzimy na wierzchowinę - nieco powyżej 1300 m n.p.m. Widoczność słaba. Może 300 metrów. Pierwszego dnia widzieliśmy masę turystów na skuterach. Poprzedniego dnia - na trasie nie spotkaliśmy nikogo, choć w schronisku parę osób było. Dziś też pustka. Nagle wzdłuż rzędu kijków podąża podobnie jak my objuczony samotny jegomość. Zbliżamy się do siebie i trudno, byśmy nie przystanęli na rozmowę.
Niemiec. Ok. 45 lat. Ciągnie niewielkie pulki. Przecina cały płaskowyż z północy na południe.


Dzięki niemu dowiadujemy się, że szlaki zimowe biegną inaczej niż te letnie. Wyjaśnienie naszych rozlicznych problemów z nawigacją (droga zwykle prowadziła inaczej niż ta zaznaczona na mapie). Teraz dopiero możemy ustalić, jak będzie do końca wyglądać trasa naszej wycieczki. Wiemy ile jesteśmy w stanie przejść (dwa dni doświadczeń) i którędy wiodą wyznakowane ścieżki. Właśnie tu zmieniamy plany - chcieliśmy się rzucić na przełaj przez góry, ale w tych warunkach (słaba widoczność), przy tych trudnościach nawigacyjnych (wszystkie dolinki i szczyty wyglądają tak samo) chodzenie własnymi drogami zajęłoby mnóstwo czasu (ciągłe pilnowanie mapy, kompasu, GPS-a) i pewnie poruszalibyśmy się o wiele wolniej.
Pocinamy więc do kolejnego schroniska. Rauhelleren. Wpadamy tam po ok. 6 godzinach marszu od wyruszenia z Marbu. Napełniamy termosy wodą (zawsze to krótsze gotowanie) i rozglądamy się po zebranych. Jest tu kilku Brytyjczyków. Klapki, puchowe kurtki, herbatki. Patrzą na nas trochę jak na kosmitów. W sumie może i wieje tego dnia, ale nie aż tak, żeby dzień spędzić nie wyściubjając nosa poza cztery ściany. Chwila przerwy i tniemy dalej.

Zmierzamy na południe - przez jezioro, a potem ok. 150 metrów podejścia na kolejną wierzchowinę. Anglicy pewnie spoglądają na nas przez okna i zastanawiają się - co za wariaci.
Maszerujemy do godz. 19. Wiatr się wzmaga. Rozbijamy namiot w połowie drogi do kolejnego schroniska - Lagaros (które, wiemy o tym, jest zamknięte). To najodleglejszy punkt od startu naszej wycieczki, jaki osiągnęliśmy. Tego dnia przeszliśmy blisko 25 km.
Już leżąc w namiocie słyszymy wzmagający się wiatr. Noc miała należeć do paskudnych.

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Z notatnika pseudopolarnika - 2.

Pogoda nie rozpieszcza.
Niskie chmury. Biało, nie ma na czym oka zawiesić.
Wystartowaliśmy ok. godz. 9, by po godzinie zjazdów (zjazd na nartach z pulkami to prawdziwa przygoda - zwłaszcza, kiedy sanki wyprzedzą narciarza) docieramy do schroniska. Kawa, rozprostowanie kości i w drogę. Na początku musieliśmy się wspiąć dość stromym stokiem ponad schronisko. Poprzedniego dnia maszerowaliśmy na zachód, dziś droga wiedzie na północ. Trasa wyznakowana jest powsadzanymi z niezwykłą regularnością gałązkami. W słabiej widoczności ciąg kijków znika w oddali. Noga za nogą, czubek narty za czubkiem. Jest niedobrze - bo plusowo. Ok. 1-2 stopni powyżej zera. Człowiek się bardziej poci, na szczęście, tego pierwszego dnia, śnieg nie klei się do fok.
Ścieżka się rozwidla. Wybieramy niestety złą drogę. To nie trudne. Skala mapy, którą się posługujemy, to 1:100 000. Mapy robi się latem. Zimą, zwłaszcza w terenie takim jak ten (połogie stoki, niewybitne szczyty), wszystko się ze sobą zlewa. Nie ma strumieni, żlebów, jeziora są zamarznięte i przykryte warstwą śniegu. Teren wydaje się gładki, równy, a ocena odległości prawie niemożliwa.


Tak więc zbaczamy na zachód, w stronę jeziora. Potem tniemy stok po nieprzetartym, niechodzonym terenie. Nic nie szkodzi - dziś zmierzamy wyłącznie na północ. Cel nasz leży na końcu jeziora, nad którym maszerujemy. Nie możemy tam nie trafić. Za to przedzieranie się po niechodzonym terenie ma swój przygodowy aspekt. Śnieg pęka, dudni i strzela pod naszym obciążeniem - bywa, że huk słychać z kilkunastu, kilkudziesięciu metrów. Nie ma obaw - nachylenie zboczy jest niewielkie. Lawiny nam nie groźne. Śnieg przez całą wycieczkę będzie taki sam - na wierzchu ok. 30-centymetrowa warstwa sprasowanych tafli, pod nią sypki cukier - nogi zapadają się w nim po kolana. To dobrze. Łatwiej kopać platformy pod namiot.
W końcu schodzimy na jezioro i wyznakowaną trasą pomykamy śmiało na północ. Ok. godz. 18 docieramy do Marbu.


Pijemy łapczywie tutejszą kranówę, rozsiadamy się nie wspaniałej werandzie przy wejściu, potem się zwijamy i odchodzimy kilkadziesiąt metrów od schroniska. W zacisznej dolince stawiamy namiot.
Tego dnia pokonaliśmy niecałe 22 km.

niedziela, 4 kwietnia 2010

Z notatnika pseudopolarnika - 1.

Dwa tysiące kilometrów. Pięć państw. Dwa promy. W niedzielę ok. godz. 15 przypinamy narty do nóg, a pulki do uprzęży.
Pierwszy odcinek naszej wycieczki prowadzi w górę doliny, zaśnieżoną drogą. To ona ma nas zaprowadzić na płaskowyż (ok. 1200 m n.p.m.). Na razie jesteśmy jakieś 400 metrów niżej. Mijają nas zdziwieni Norwedzy na skuterach śnieżnych. Tak jest przez kilka godzin. Leśny dukt początkowo wiedzie po płaskim, w końcu zaczyna piąć się stromiej w górę. Dobrze, że jeżdżą tu na skuterach. Ciągnięcie sanek na skuterowym traku jest o wiele łatwiejsze.
Pierwszego dnia wychodzimy z doliny na płaskowyż, nad schronisko Kalhovd. Widzimy je, lecz rozbijamy biwak na śniegu, gdzieś powyżej, z widokiem - marnym - na zabudowania. Pierwszego dnia pokonaliśmy niecałe 16 km.

piątek, 2 kwietnia 2010

Hardangervidda

Co to? Gdzie to? Ano to po prostu największy w Europie płaskowyż. 1000 - 1300 m n.p.m. W Norwegii.
Hardangervidda

Niemal rok po powrocie z innego norweskiego rejonu, w zasadzie z dużej wyspy na S, daleko za kołem polarnym. Teraz wybieramy się na mały, kilkudniowy spacer na nartach, z sankami, pod namiot. Trochę przewietrzyć płuca.




Cel - okolice Rjukan. Lodowa Mekka wspinaczy. Co roku powstają tam dziesiątki lodospadów. Jak podkreślił mój ojciec - właśnie w Rjukan podczas II wojny światowej Niemcy produkowali ciężką wodę, która z kolei była pomocna przy tworzeniu bomby atomowej. Jednak norwescy komandosi, przeszkoleni na Wyspach Brytyjskich, wysadzili tamę w powietrze i instalację zniszczono. Komandosi kryli się na płaskowyżu Hardangervidda.

Więc w drogę! Po przygodę!

czwartek, 1 kwietnia 2010

Brak równowagi

Kiedy minęły bóle nóg po biegu, udałem się na basen.
Niestety, stan umysłu ma ogromny wpływ na uprawianie sportu. W szczególności - na koncentrację. Sprawy zawodowe wytrąciły mnie z równowagi, a to z kolei nie pozwalało utrzymać równowagi w wodzie. Trochę popływałem, ale chaotycznie.