niedziela, 4 kwietnia 2010

Z notatnika pseudopolarnika - 1.

Dwa tysiące kilometrów. Pięć państw. Dwa promy. W niedzielę ok. godz. 15 przypinamy narty do nóg, a pulki do uprzęży.
Pierwszy odcinek naszej wycieczki prowadzi w górę doliny, zaśnieżoną drogą. To ona ma nas zaprowadzić na płaskowyż (ok. 1200 m n.p.m.). Na razie jesteśmy jakieś 400 metrów niżej. Mijają nas zdziwieni Norwedzy na skuterach śnieżnych. Tak jest przez kilka godzin. Leśny dukt początkowo wiedzie po płaskim, w końcu zaczyna piąć się stromiej w górę. Dobrze, że jeżdżą tu na skuterach. Ciągnięcie sanek na skuterowym traku jest o wiele łatwiejsze.
Pierwszego dnia wychodzimy z doliny na płaskowyż, nad schronisko Kalhovd. Widzimy je, lecz rozbijamy biwak na śniegu, gdzieś powyżej, z widokiem - marnym - na zabudowania. Pierwszego dnia pokonaliśmy niecałe 16 km.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz