Dzień ostatni. Kuchenki padły, więc chyba musimy się wycofać w jednym skoku do naszego Wieloryba - czyli samochodu.
Stąd, z Marbu, przez Kalhovd, to nieco ponad 40 kilometrów.
Trochę przeraża mnie ta odległość.Nogi obolałe, skóra pozdzierana, twarz pali, spręż już nie ten.Pod koniec dnia trzeba liczyć się z cierpieniem. I było na prawdę przygodowo.
Zwijamy się i startujemy. Pogoda - jak zwykle. Widoczność marna. Szusujemy wzdłuż patyków. Do Kalhovd mamy ok. 22 km.
Na którymś postoju widzimy, że podąża za nami ktoś. Za chwilę, coraz wyraźniej widać, że to grupa. Kolejny postój i mija nas jeden rządek ludzi, drugi, a potem jeszcze trzeci. Mniej więcej 30-35 osób. Tłum na pustkowiu!Szusujemy za nimi. Idą nieco inną drogą, niż planowaliśmy. Ale dobrze - omijają góry.
Po kilku kilometrach trzy grupy i my - wszystko się wymieszało. Nieustanne mijanie, wyprzedzanie, odpoczywanie, pozdrawianie. Ludzie idą z plecakami - my z pulkami, więc jesteśmy nieco wolniejsi, choć i tak niektórych wyprzedzamy.
W pewnym momencie od reszty odstaje jeden z narciarzy - ewidentnie norweski żołnierz. W mundurze, z wojskowym plecakiem, a jeden z jego kumpli ma nawet zimowy kamuflaż - białą bluzę i spodnie.Zagaduję go. Opowiada, że rzeczywiście są z wojska i teraz podłączyli się do brytyjskich Royal Marines i wędrują razem z nimi. To ci anglicy - klapki, herbatki - których spotkaliśmy w Rauhelleren parę dni wcześniej.Norweg rozprawia z dumą, jaką to mają wspaniałą wspólną historię - Brytyjczycy szkolili Norweskich komandosów do desantu na fabrykę ciężkiej wody, którą Niemcy prowadzili w czasie II wojny światowej w pobliskim Rjukan. Norwedzy, skrywając się na płaskowyżu, zaatakowali fabrykę i pokrzyżowali budowę bomby atomowej.Wracamy na śnieg. Jest mozół. Idziemy inną drogą, więc nie wiem, kiedy dojdziemy do schroniska, a widocznośc, jak wiadomo, marna.
I tu zaczyna się największa nauka tego wyjazdu. Trzeba było łazić pięć dni, żeby doprowadzić się na skraj. Wyjrzeć za krawędź. Dokonać odkrycia...
Zaczyna się od tego, że człowiek sobie coś ustawi w głowie. Dajmy na to - do schroniska powinno być jeszcze jakieś godzina marszu. Jakieś cztery kilometry. Patrzysz sobie na GPS-a, kalkulujesz, że to za tą górą. Utwierdzasz się w swoich przekonaniach, aż w końcu są one tak ugruntowane w Twojej głowie jak fakt, że słońce wstaje i zachodzi codziennie.
więc kiedy mija 50 minut, a schroniska ani widu, ani słychu, pojawia się nie pokój. Po kolejnych 30 minutach - jest rozdrażnienie. Po drugiej godzinie marszu - pojawia się u mnie wściekłość. Jestem tak wnerwiony, że pluję jadem do około. Jestem do białości rozpalony. Klnę na śnieg, sanki, kurtkę, gogle, schronisko, góry, własne głupie pomysły. Najgorzej mają ci, którzy są w pobliżu ze mną. A biedna pani J.M. jest tu jedyną osobą. reszta się jakby rozpierzchła - jedni zostali z tyłu, inni popędzili do przodu. Oni też dostali w moich myślach odpowiednie wiązanki.
Taki stan mnie rozkłada, odbiera motywację. Najchętniej siadłbym na tyłku i poczekał, aż schronisko samo się zbliży. Mówiąc krótko - mam wszystko w czterech literach.
A skąd ten niemiły stan?
Z usztywnienia. Człowiek się nastawia, roi sobie w głowie jakieś nieprawdziwe rzeczy, a gdy się nie spełniają - dramat.
W końcu jednak Kalhovd wyłoniło się z mgły, a dotarcie do niego było jeszcze okupione ciągnięciem sanek pod całkiem stromą górkę.
W środku kawa i po zimnym, acz okraszonym śmietaną i borówkami gofrze.
Zbieramy się do wyjścia, a jeden z Anglików, z sumiastym wąsem, Royal Marine, dopytuje się, dokąd to się wybieramy. Wymieniamy nazwę miejscowości, ale nic mu to nie mówi. A ile to kilometrów. Dwadzieścia.
Na jego twarzy pojawia się mieszanka uczuć.
Zostawiamy żołnierza w stuporze i wychodzimy.Do Kalhovd dotarł wielki pług i dośnieżył całą drogę - na tutejszą tamę muszą dojechac jakieś maszyny. Na szczęście, śniegu jest tyle, że bez problemu możemy się tędy posuwać, choć czasem wyłaniają się duże placki żwiru. Nie mamy wyboru - dolina wiedzie jedna droga.
początkowo więc, jeszcze na wierzchowinie, ciągniemy pulki w sporym kanionie, wysokim czasem i na 3 metry, wyżłobionym w śniegu przez pług.
Robi się pikęnna pogoda. Po raz pierwszy widzimy tu słońce. Mgły odpływają. Jest ciepło, przyjemnie. Jednak godziny mijają powoli. wchodzimy w dolinę, do lasu. Zaczynam orientować się mniej więcej gdzie jesteśmy - pamiętam niektóre detale z podejścia.
W pewnym momencie pojawia się w głowie myśl - jeszcze gdzieś tak godzina marszu.
Mija godzina, a parkingu ani widu, ani słychu.
Pojawia się rozdrażnienie. Drzewa, pulki, żwir na drodze zaczynają mnie wnerwiać.
I nagle błysk - tylko nie to.
Tym razem - nauczony wcześniejszym doświadczeniem - obieram inną strategię.
To niesamowite, że w ciągu jednego dnia, doświadczam dwa razy tego samego stanu. Ale teraz mogę zareagować inaczej.
Koncentruję uwagę, odciągam ją od wszystkiego, co doprowadza mnie do szaleństwa.
Liczę kroki na prawą nogę - jeden, dwa, trzy.... dziewięćdziesiąt dziewięć, sto.
Liczę kroki na lewą nogę - jeden, dwa, trzy.... dziewięćdziesiąt dziewięć, sto.
Może to i idiotyczne, ale pomaga przetrwać.
Przeliczyłem tak kilka tysięcy. Tylko koncentracja, oszukanie własnego umysłu pomaga mi brnąć dalej. Pokonać tego dnia 41. kilometr, 42. kilometr.
A z tyłu pani J.M. idzie sobie jakby nigdy nic.
Wreszcie - koniec.
Uff.
Teraz pozostaje już tylko 2 tys. km do domu.
czwartek, 8 kwietnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz