Poranek na podobnych wycieczkach zwykle wygląda tak samo. Człowiek ledwo oko otworzy, wychyli głowę z puchowej mumii, już mu zimno. Trzeba nakopać śniegu do garnka, rozpalić kuchenkę i wsłuchiwać się w szumiący palnik przez godzinę czy dłużej. Zanim śnieg się roztopi, a potem woda się zagotuje, upływa dużo czasu. A tu przecież jest ciepło, a nie 20 stopni na minusie. Potem trzeba zasypać śniadanie do menażki i zalać je wrzątkiem. Jeszcze dwa litry wody do dwóch termosów i gotowanie skończone. Zaraz trzeba będzie wychynąć z namiotu i spakować cały majdan.
Trudności z oceną odległości i nawigacją dziś ujawniły się na starcie. Poprzedniego dnia, siedząc na werandzie w schronisku, oceniałem, że szlak wiedzie pewną doliną. Zwykle nie mam problemów z orientacją w terenie. Okazało się oczywiście, że nasza droga biegnie w inną stronę. Nawet kompas nie pomaga.
Mozolnie pniemy się pod przełęcz. Potem wychodzimy na wierzchowinę - nieco powyżej 1300 m n.p.m. Widoczność słaba. Może 300 metrów. Pierwszego dnia widzieliśmy masę turystów na skuterach. Poprzedniego dnia - na trasie nie spotkaliśmy nikogo, choć w schronisku parę osób było. Dziś też pustka. Nagle wzdłuż rzędu kijków podąża podobnie jak my objuczony samotny jegomość. Zbliżamy się do siebie i trudno, byśmy nie przystanęli na rozmowę.
Niemiec. Ok. 45 lat. Ciągnie niewielkie pulki. Przecina cały płaskowyż z północy na południe.
Dzięki niemu dowiadujemy się, że szlaki zimowe biegną inaczej niż te letnie. Wyjaśnienie naszych rozlicznych problemów z nawigacją (droga zwykle prowadziła inaczej niż ta zaznaczona na mapie). Teraz dopiero możemy ustalić, jak będzie do końca wyglądać trasa naszej wycieczki. Wiemy ile jesteśmy w stanie przejść (dwa dni doświadczeń) i którędy wiodą wyznakowane ścieżki. Właśnie tu zmieniamy plany - chcieliśmy się rzucić na przełaj przez góry, ale w tych warunkach (słaba widoczność), przy tych trudnościach nawigacyjnych (wszystkie dolinki i szczyty wyglądają tak samo) chodzenie własnymi drogami zajęłoby mnóstwo czasu (ciągłe pilnowanie mapy, kompasu, GPS-a) i pewnie poruszalibyśmy się o wiele wolniej.
Pocinamy więc do kolejnego schroniska. Rauhelleren. Wpadamy tam po ok. 6 godzinach marszu od wyruszenia z Marbu. Napełniamy termosy wodą (zawsze to krótsze gotowanie) i rozglądamy się po zebranych. Jest tu kilku Brytyjczyków. Klapki, puchowe kurtki, herbatki. Patrzą na nas trochę jak na kosmitów. W sumie może i wieje tego dnia, ale nie aż tak, żeby dzień spędzić nie wyściubjając nosa poza cztery ściany. Chwila przerwy i tniemy dalej.
Zmierzamy na południe - przez jezioro, a potem ok. 150 metrów podejścia na kolejną wierzchowinę. Anglicy pewnie spoglądają na nas przez okna i zastanawiają się - co za wariaci.
Maszerujemy do godz. 19. Wiatr się wzmaga. Rozbijamy namiot w połowie drogi do kolejnego schroniska - Lagaros (które, wiemy o tym, jest zamknięte). To najodleglejszy punkt od startu naszej wycieczki, jaki osiągnęliśmy. Tego dnia przeszliśmy blisko 25 km.
Już leżąc w namiocie słyszymy wzmagający się wiatr. Noc miała należeć do paskudnych.
wtorek, 6 kwietnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz