Długo nie mogę zasnąć. Czuję w nogach, że śnieg przysypuje powoli namiot.
Nasze schronienie ma specjalną konstrukcję - jest niezwykle odporne na wiatr, ustawione pod odpowiednim kątem - węższą stroną - może się opierać sporym wichurom.
Co wieczór wkopujemy je dość głęboko. Wiatr nam nie straszny raczej, ale jego łopotanie i podwiewanie śniegu pod tropik - to raczej nie są przyjemności. Dlatego lepiej wsadzić namiot w dziurę ze śniegu. To ma jednak swój minus. Niesiony wiatrem śnieg we wszelkich obniżeniach odkłada się. Zawirowanie wiatru, spadek prędkości i płatki śniegu opadają. Przez kilka godzin, na przykład podczas nocy, w każdym zagłębieniu zbierze się pryzma śniegu.
Przed zaszyciem się w namiocie, sprawdzamy prędkość wiatru. Ok. 35-38 km/godz. Niewiele. Wystarczająco jednak, żeby w nocy śnieg starał się zrównać nasze zagłębienie z resztą płaskowyżu. Co parę minut, nie mogąc zasnąć, sprawdzam ciężar śniegu zalegający na ściankach namiotu. Wokół nas powstaje śnieżny sarkofag. W końcu ok. 4 nad ranem czas na odśnieżanie. Wyjście z namiotu nastręcza trudności - do 3/4 wysokości nasza kopułka jest przysypana. Wypychanie śniegu nogami - stopy na tropik i pchanie na duża powierzchnię. Potem zamek w górę i do ud w ciężkim, mokrym śniegu - jest ok. 2,5 stopnia na plusie. 15 minut z łopatą i znów można wskoczyć do śpiwora.
Śnieg z wiatrem jednak pracują nieustannie. Pobudka o godz. 6. Efekt?
Namiot znów zasypany.
Zwijamy się. Poranek należy chyba do najgorszych. Widoczność na jakieś 100 metrów. Śnieg zacina po twarzy. Popylamy w stronę zamkniętego schroniska.
Tu ujawnia się jeszcze jeden podstęp płaskowyżu. Okazuje się, że pomimo chmur, słońca przecież nie wiedzieliśmy od początku wycieczki, mamy poparzone twarze. Pani J.M. ma na policzkach twardą skorupkę. Ja - usta popekane, nos ze strupem. Linomag na twarz i trudna rada. Można zasłonić się również bufem, ale wtedy gogle parują i nie widać już nic.
Dochodzimy do Lagaros. Kilka budynków na pustkowiu. Tu wieje najgorzej. Ok. 40 km/godz. Niby niewiele, ale czasem są silne podmuchy - jednak najważniejsze - efekt chłodzenia wiatrem. Temperatura - 3,5 na plusie. Z efektem chłodzenia - 3,5/4 na minusie.
Taktyka jest taka, że gdy człowiek ciągnie sanki - ciepło. Gdy się zatrzyma - zimno, bo pot się skrapla, ciągnie energię itd. więc na postoju koniecznie od razu trzeba wrzucić coś na siebie. My zakładamy eleganckie primalofty. Ale tu jest jeszcze dziwniej. Jest ciepło. Więc pod przeciwwiatrowymi kurtkami nie mamy prawie nic - cienkie podkoszulki. Gdy się człowiek zatrzyma - od razu ziąb.
Krótki postój i uciekamy z tego niezbyt przyjemnego miejsca. Wiatr pizga, widoczność marna, ciągniemy pod górę, ślad nie przetarty, buzie pieką od spalenizny. Ale bez przesady - to mimo wszystko jest przyjemne. Coorwod, May, London. Zew przygody. Chłopackie, dziecięce marzenia. Jest spełnienie.
Po 6 godzinach marszu (3 od startu do Lagaros, i kolejne trzy od Lagaros) spotykamy parę Norwegów. Państwo mają ok. 50. Idą sobie na nartach w tym pustkowiu, uśmiechnięci, zadowoleni, jakby wybrali się na spacer do parku. Gdzież nam ludziom z południa do twardych Norwegów. To co dla nas jest ekstremalne - choćby wycieczka na Hardangervidda, dla chodzącego po górach Norwega to śmiechowa wyprawa. Nic dziewnego, że ten naród wypuścił Nansena, Amundsena czy Liv Arnesen (pierwsza kobieta, która samotnie dotarła bez wsparcia do bieguna południowego). Dla niech ekstremalne jest to, co nie śniło się naszym filozofom.
Tak więc małżeństwo popyla sobie do Lagaros, bo w Norwegi, jeśli należysz do tamtejszego PTTK, masz klucze do wszystkich schronisk w całej Norwegii. Pewnie dojdą do Lagaros za trzy godziny, napalą w piecu i będą rozkoszować się swoją samotnością wśród gór.
My postanowiliśmy dotrzeć do Marbu. Dłużące się 4 godziny, z czego sporo zjazdów. Schronisko ma być tuż za każdym następnym zakrętem. Mozół, lekka udręka, nadmiar marszu - gdzie to schronisko? W końcu się pojawia. Tego dnia pokonaliśmy ciut ponad 32 km. Prawie 12 godzin w drodze. Ale to nie koniec.
Po rozbiciu obozu, w tym samym miejscu co poprzednio, okazuje się, że kuchenka padła. Nie chce palić. Czyszczenie, przedmuchiwanie, pokręcanie i naprawianie nie pomaga. Na szczęście mamy drugą - taką samą. Ale ta... również nie działa. Przyczyną może być jedynie zanieczyszczone paliwo, które... od paru dni jednak dobrze się spala. Teraz kuchenki gasną same z siebie. 1300 zł nadaje się na śmietnik. A to przecież najwyższa półka w takim sprzęcie.
Pokonani idziemy do schroniska prosić o wodę. Dobrze, że tu dziś dotarliśmy. W środku, nieco cuchnący, przyglądamy się kolacji przy świecach - to Anglicy, których spotkaliśmy wczoraj, świętują przebycie drogi przez góry. Jest tu również kilka innych ekip. Wygląda na to, że następnego dnia, wszyscy będziemy zmierzać w tę samą drogę - do Kalhovd.
środa, 7 kwietnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Właśnie przeczytałem relację - jednym tchem. Człowiekowi siedzącemu w biurze ciśną się na usta tylko dwa słowa - "ale KOZAKI!" Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńPaweł
wspaniałe opisy:)
OdpowiedzUsuń