sobota, 30 stycznia 2010

Skrajna Depresja

Zadniego Granata.
Pierwszy dzień i od razu: "Nie ma miętkiej gry".
Z panią J.M. trafiliśmy do mężnego instruktora J.Cz.

Powiódł nas przez zamarznięty staw do podnóża Granatów. Dziaby w dłoń, raki na buty, pomrukiem lawin się nie przejmować. Pani J.M. naparła pierwsza. Wyciąg czwórkowy, charakterny. Pięknie jej poszło.


Kolejny wyciąg przypadł mnie. Stanowisko z dwóch dziab. Maleńka kosteczka - pierwszy przelot. Trawersuję w lewo. Dobre pięć metrów. Wychodzę w górę. Drapię po jakiś ośnieżonych płytach. Umiejętności dziabania i stawania w rakach - mizerne. Zaczynam dygać i nagle łup...
Lecę.
Zdążyłem tylko krzyknąć: "Uwaga, lecę".
Nie byłoby się czym absolutnie "grzać", gdyby nie fakt, że to mój pierwszy lot w górach. Warto więc chwilę uwiecznić...

Przez pierwsze ułamki sekund nie czułem strachu, raczej przemknęła gdzieś myśl, że ta marna kosteczka nie utrzyma. Miałem jednak pewność, tak mi się zdaje, że krachu kompletnego nie będzie. Poniżej były pola śnieżne, zakończone jakimś 40-metrowym skalnym progiem. Gdybym wyrwał panią J.M. wylądowalibyśmy jakieś 60-70 metrów niżej...
No więc potem już urwał się film - pamiętam ciemność. I dupnięcie w śnieżną, połogą półę. Nagle rzeczywistość znów wróciła do mnie - wtedy, gdy lina wyhamowała mój upadek. Przeleciałem spokojnie z 10 metrów. Gdy nastąpiło naprężenie, momentalnie odepchnąłem się, by wahadłem dotrzeć do bardziej połogiego kawałka i stanąłem. Pomyślałem, że jeśli to pierwsze szarpnięcie będzie miało konsekwencje - wyrwę przelot, a może nawet i stan - to mam ułamki sekund zanim cały układ znów się napręży - muszę stanąć, zorientować się w sytuacji i przygotować na to, co nastąpi.
Nie nastąpiło nic. Kosteczka wytrzymała, panią J.M. nieznacznie poderwało, stanowiskowe dziaby tkwiły na swoim miejscu. Poczułem się jak nowo narodzony. Pogrzałem do góry w lekkim szoku. Potem już obyło się bez ekscesów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz