niedziela, 28 marca 2010

Acha

Przebiegłem 20 km tylko po to, żeby się okazało, iż wszystko, cały wyścig, rozegra się na ostatnim kilometrze. Ba, na ostatnich trzystu metrach. Prawie dwie godziny męki, a i tak na koniec liczyła się wyłącznie moja motywacja w ostatnich 90 sekundach. Absurd. Półmaraton Warszawski.

Ale od początku
Dotychczas startowałem w półmaratonach 4 razy.
Najlepszy wynik - 1 54' i coś tam. 2007 rok - Półmaraton Warszawski.

Teraz nie byłem jakoś mocno przygotowany. Ale biegi w Falenicy pozwoliły mi sądzić, że forma jakaś jest. To pewnie wynik i przygotowań do biegu listopadowego, i pobytu w górach.
Pomyślałem, że skoro w ubiegłym roku udało mi się pobiec 6 km po 4'30'', to w obecnej chwili bieg przez 21 km po 5'10'' nie będzie może łatwy, ale realny.

Zrobiłem sobie rozpiskę na starej wizytówce i włożyłem w kieszonkę spodenek.
5 km - 25'50''
10 km - 51'40''
15 km - 77'30''
21 km - 108'30''

Równe tempo po 5'10'' przez cały bieg. Wyszła by łącznie 1 godzina 48 minut i 30 sekund. Chciałem złamać 1 50'.
Miałem też rozpiskę awaryjną - po 5'13'' na kilometr, która dawała 30 sekund zapasu i również sukces. Ale lepiej mieć te 90 sekund więcej.

Na start ubrałem się chyba nieco za ciepło. Bluza z długim rękawem, spodnie z długimi nogawkami.

Straszny tłum. Wąsko. Co więcej - na pierwszych kilometrach czułem, że zaraz złapią mnie skurczę w długłowych ud. Po prostu od pływania jeszcze nie odpoczłęły. Dramat. Ciężko. Ciasno.

Dobiegam do 5 km i co wiedzę na zegarku?
27'12''
czyli 1'22'' spóźnienia!

Na bufecie pobrałem kubek izotonika. Wziąłem dwa łyki. Wyrzuciłem i zacząłem kombinować. Dotychczas wszystkie półmaratony biegałem wg zasady - pierwsza połowa wolniej, druga połowa w trupa. I tak zwykle się kończyło. Kondycja nie pozwalała biec przez 21 kilometrów z pełną kontrolą. Na początku więc się hamowałem, żeby nie zajechać organizmu, a po 12 km zwykle zaczynała się umieralnia.
Teraz chciałem się trzymać mojej rozpiski. Musiałem więc nadgonić.
Przyspieszyłem. Most Gdański, zbieg, prosta wzdłuż zoo, jeszcze kawałek do Mostu Świętokrzyskiego. Czułem się dobrze. Biegło się niezbyt lekko, ale było ok. Co chwila spoglądałem na zegarek - to popędzałem się w myślach, to jednak hamowałem, żeby nie przesadzić i nie spalić. Starałem się utrzymywac równy oddech, ale tak przed zadyszką, unikać strefy beztlenowej. Nadrabiałem.

Na 10 km - 52'55''
Tę piątkę przebiegłem w 25'42''. Tak więc goniłem nieco mniej niż po 5'10'', ale strata do właściwego czasu wciąż była - 1'15''. Nadrobiłem zaledwie 8''.

Zacząłem znów główkować. 15 km jest tuż przed zbiegiem w tunel. Czy jeśli teraz mocno pociągnę, wytrzymam ostatnie 6 km? W zasadzie muszę przyspieszyć i utrzymać na tym przyspieszeniu resztę biegu, nie zwalniać, bo nawet do czasu awaryjnego na 10 km (52'08'') mam spore opóźnienie. Na resztę kilometrów pozostawało jedno pytanie - czy dam radę?

Omijałem bufety, bo po tym pierwszym piciu wzięła mnie lekko prawa kolka. Przyspieszyłem, ale cały czas starając zachować oddech bez zadyszki. Nogi niosły. Raczej wyprzedzałem, rzadko byłem wyprzedzany. Bardzo się bałem, że przyspieszenia nie dam rady utrzymać. W kółko sobie powtarzałem: trzymaj formę - biodra wyżej, ręce wyżej, głowa wyżej. Trzymaj formę. Non stop spozierałem na zegarek i wyszukiwałem oznaczeń kilometrów. Liczyłem, przeliczałem, dodawałem, szacowałem.

Dobiegając do Łazienkoweskiej, na wysokości liceum Batorego, wpadłem w lekka euforię. Dam radę! Czuję się świetnie. Jest dobrze. Jestem mocny. na 13 kilometrze był bufet. Znów dwa łyki izotonika i woda na głowę. Musiałem się hamować, żeby z tej euforii nie biec za szybko. Myślę, że ze dwa kilometry pobiegłem poniżej 5 minut.

W końcu wybieg na prostą - Wisłostrada.

Tuz przed 15 km zacząłem czuć, że słabnę. Odcina mnie.
- Nie ma doła. Nie możesz mieć doła. Dasz radę. Biodra wysoko. Głowa na wprost. Nie garb się. Nie ma doła - powtarzałem sobie. Starałem się biec po prawej stronie jezdni. Tu ludzi nie było w ogóle. Wszyscy biegli po lewej. Nie dałbym tam rady - cały czas wyprzedzałem. Było ciasno.
- Nie ma doła. Nie możesz mieć doła.

15 km.
78'07''.
A miałem być tu zgodnie z rozpiską 77'30''
A więc nadrobiłem 38'. Wciąż jednak miałem straty 37'. Ale co ważne - już mieściłem się w czasie awaryjnym: 78'12''!
Te 5 km pokonałem w 25'12''.

Zostało 6 kilometrów i 95 metrów.
Muszę utrzymać takie tempo. A przecież wiadomo, że końcówka to mentalny i fizyczny zjazd!

Grzałem jednak do mety. Doła wyparłem. Nie ma doła. Doła być nie może. Biegniesz do Sanguszki, do podbiegu, w tym tempie jak teraz, po górkę wolniej, a potem to już tylko dwa, dwa i pół kilometra - musisz dać tam z siebie wszystko.

Najbardziej niesamowite było to, że nie zjechałem - mam na myśli to, że cały czas zachowałem świadome napięcie, spręża, nie zmuliło mnie. Byłem w środku jak napięta, samokontrolująca się sprężyna. Byłem zwarty. Skoncentrowany. Nastawiony na cel. Zdeterminowany i skupiony. To było niesamowite przeżycie. Zwykle odcinało mi myślenie, w głowie huczały myśli - byle do mety. Jakoś dociągnę.
Tu nic z tych rzeczy. Ciągła kalkulacja. Poprawianie sylwetki. Pełna kontrola. To jakaś nowa jakość w moim bieganiu na takim dystansie.
Myślę, że to największa nauka? Sukces? Osiągnięcie? - tego biegu. Mówiłem sobie lecąc wzdłuż Wisły: nawet jeśli nie złamiesz 1 50' to osiągnąłeś nową jakość. Super.

Pod Sanguszki dociągnąłem w dobrej formie. Nic nie bolało. Podbieg nie zrobił na mnie dużego wrażenia. robiłem go wielokrotnie. Trzeba trochę tylko zwolnić, żeby nie wjechać w zadyszkę, bo to sie potem odbija - kilkaset metrów uspokajania oddechu.

Na górze nie byłem w stanie jednak przyspieszyć. Patrzyłem na minuty dzielące mnie od wymarzonego czasu. Było ich coraz mniej.
Dobra bracie - przyspieszysz pod sądem.

Tam znajomy bębniarz, ze swoimi uczniami, zagrzewa do walki. Bębny mnie popchną.

Od sądu przygrzałem. Zegarek też jakby przyspieszył. Cholerne sekundy były szybsze niż moje kroki. Nie zdążę! Albo będę na styk! Ale co najgorsze - mogę się spóźnić dwie czy trzy sekundy.
Spokojnie. Spokojnie. Biodra do góry, nie garb się, nie patrz na zegarek. Będzie dobrze. Biegnij, biegnij. Gdzieś tam koło Placu Piłsudskiego było oznaczenie 20 kilometra. Spojrzałem na zegarek chyba po raz tysięczny na tym biegu. Zostało 5 minut. Cholera. Mało.

To już nie jest ta lekkość co na początku. Że sobie można dowolnie przyspieszyć.
Więc robię co mogę.

Wybiegam na ostatnią prostą. Widzę metę. Pewnie zostało 300 metrów. Patrzę na zegarek. Mam półtorej minuty. Cholera!!! Czy zdążę?

Wydłużam krok. Nie jest w stanie finiszować. Biegnę ciężko. Musze zdążyć.
Biegnę w jakimś tunelu mentalnym. Nic nie widzę. Czy mijam ludzi. Czy tu są w ogóle jacyś kibice. Oddech co krok. Świszcze. Stękam. Dasz radę. Dasz radę!

Wpadam na metę. Stopuję zegarek. Patrzę.

1 49' 32''

Hurra!!!

Wyrzuciłem ręce w górę, a potem padłem na kolana gdzieś z boku tuż za metą i chyba pięć minut łapałem oddech oparty głową o asfalt.

Końcówkę od 15 kilometra pokonałem w 31'24''.

Wziąłem medal. Byłem szczęśliwy. Udało się złamać, ale co więcej - w jakim stylu. Po prostu pod pełną kontrolą. Super!

W nagrodę z panią J.M. poszliśmy na darmowy masaż.
Ale właśnie, pani J.M. - ta dopiero się wykazała.
Weszła na pudło!!!
No, ale niech sama o tym opowie.

1 komentarz:

  1. Kuba, to naprawdę była emocjonująca relacja. Czytałem w napięciu. Tak trzymać i dalej do przodu! I napisz w końcu jak tam projekt!
    Pozdrawiam.
    Paweł.

    OdpowiedzUsuń