czwartek, 12 listopada 2009

Trzy kwadrense podrywają się do lotu, czyli bajka o przemianie czasu w szkaradne ptaszyska zamknięte w klatce

Miało wyjść wspaniale, a wyszło jak zwykle.
Myśląc o Biegu Niepodległości na przełomie sierpnia i września zapaliłem się do złamania 45'.
Chociaż rezultat taki raczej był życzeniem, niż realnym celem.
W ubiegłym roku w Biegu Niepodległości osiągnąłem 49'45''. Wcześniej jednak, w ramach Ekidenu przed Maratonem Warszawskim, również w 2008 roku, udało mi się złamać 49', choć o ile dobrze pamiętam, jedynie o kilkanaście sekund.
W tym roku, jedynym sprawdzianem przed wymyśleniem owego życzeniowego celu, był bieg Powstania Warszawskiego 1 sierpnia. Wymęczyłem tam rezultat 53'49''. Porażka, ale... Wiedziałem ile mogę osiągnąć przy regularnym treningu (rezultat przygotowań do Ekidenu). W tym roku, w pierwszej połowie biegałem niewiele, nieregularnie.
Zamarzyło mi się.
Jednak realnie przewidywałem, że jeśli złamię 47' to już będzie wspaniale.
Zaczęły się przygotowania, które można prześledzić na zamieszczanych niżej wpisach. Gdy na którymś kabackim biegu okazało się, że 47 z sekundami jest osiągalne, a potem biegnąc za Stachem wykręciłem 46'08'', apetycik na złamanie trzech kwadransów wrócił.
Mlask.
I pozostało się tylko oblizać.
Mlask wręcz można traktować dosłownie - kałuże, deszcz i mokro w butach już na pierwszym kilometrze. Dodajmy do tego niezwykły tłum... i już mamy jakże piękne wytłumaczenie.
Sprawa jednak nie w rąbku u spódnicy, ale raczej w przygotowaniu i taktyce.
Po pierwsze - chyba na złamanie trzech kwadransów nie byłem wytrenowany.
Po drugie - bez zająca było to wręcz niemożliwe (niemożliwe było zmuszenie się do cierpienia - a trzeba by to robić przez drugą połówkę).
Po trzecie - z drugiego wynika pierwsze.
Czwarta sprawa to taktyka. Taktyka demotywacji, którą niechcący zastosowałem. Otóż było tak. W tym tłumie, skacząc nad kałużami, mijając innych zawodników zorientowałem się na 4 km, że mam na zegarku 16 minut. Oczom nie wierzyłem. Liczyłem w zamulonej biegiem głowie, że powinno być 18. (chciałem całość przebiec równo po 4'30''). Gdy jednak z długich wyliczeń wyszło, że idę o 2 minuty za szybko, natychmiast zwolniłem. Do półmetka został kilometr. Powinienem być tam o czasie 22'30''. Wyliczyłem wcześniej, korzystając z map googla, a nie jadąc po trasie na rowerze, że połówka będzie na wylocie z Anielewicza w Andersa. Tam byłem 22'38''. Jednak już wcześniej zorientowałem się, że moje wyliczenia kilometrów, trochę są za oszczędne. W rzeczywistości piątka wypadła przed Placem Bankowym, a mi wypadło, że jestem tam o kilkadziesiąt sekund później niż powinienem. Na jednym kilometrze straciłem ponad dwie minuty!
Trochę mnie to zaskoczyło. Rachunki, w zajętym optymalizacją ruchów podczas biegu umyśle, przebiegały niezbyt sprawnie. Stwierdziłem jednak, że nie będę się przejmować stratą, bo jest jeszcze niewielka i ją odrobię na ostatnich 2,5 km. Postanowiłem zachować tempo i odpocząć, do kolejnego check-pointu, na 7,5, który ustawiłem sobie przy Żurawiej. Jasne jednak było, że przy Żurawiej żadnego 7,5 nie ma, bo jest gdzieś dalej, a potwierdziła to żółta tablica z wymalowaną 7 prawie tuż przy rondzie Daszyńskiego. Mój przemęczony umysł popadł w lekki popłoch. Gdzieś tu chyba właśnie uświadomiłem sobie, że trzy kwadranse oddalaja się ode mnie jak spłoszone trzy czarne kawki.
Z szybkiego przeliczenia na 7 i 8 km wychodziło, że idę równo, ale mam już półtorej minuty straty, do planowanej czterdziestkipiątki.
Tam właśnie, na Koszykowej, dotarło do mnie, że po zawodach. Trzy kawki odleciały gdzieś między kinem Muranów a teatrem Polonia.
Usilnie próbowałem podkręcić tempo, żeby chociaż zejść poniżej 46'. Jednak to był limes moich możliwości, na dodatek demiotywujące czarnoskrzydłe myśli krążyły po mojej głowie. Już wiedziałem, gdzie uciekły ptaszyska. Po prostu schowały się w mojej głowie.
Wrzuciłem bieg zawałowy i ciągnąłem mijając, i będąc mijanym.
Na mecie okazało się, że z półtoraminutowej straty w zasadzie nie ugryzłem nic. Za to ptaki nadgryzły mnie wcale nie czule.
Morał z tej bajki jest taki, że nie należy tworzyć sobie wirtualnych światów, tylko patrzeć jak jest. Gdybym nastawił się na pierwotne 47', to cieszyłbym się złamaniem bariery o całe 31''. A tak, mam półtorej minuty czarnych skrzydeł w głowie.

1 komentarz:

  1. tak. ambicja bywa zgubna

    "Jeden, wyłącznie jeden tylko bodziec
    Podżega we mnie tę pokusę, to jest
    Ambicja, która przeskakując siebie,
    Spada po drugiej stronie."
    pisał Szekspir w Makbecie

    choć poniżej ustawionej poprzeczki
    i tak pobiegłeś wspaniale!

    OdpowiedzUsuń